czwartek, 25 grudnia 2008

Najlepsze płyty 2008 roku!

Końcówka roku to okres licznych podsumowań. Każdy chce przedstawić swój prywatny top, swoich osobistych faworytów. I nic w tym złego.
Jaki był ten rok dla branży muzycznego? Podobno nie za dobry, ale tragiczny też nie był. Jak zwykle wieszczą śmierć CD, i jak zwykle CD przeżyły swoją kolejną śmierć. Nudne się to robi. Swoją drogą bardzo podobnie do winyli. Ostatnio mają się tak dobrze, jak już dawno nie miały. A słuchając głosów pewnych proroków można byłoby wywnioskować, że w tej chwili już nikt nie ceni muzyki słuchanej z dobrej jakości nośnika, dla nikogo nie jest ważne oryginalne opakowanie, i tak dalej. Jaka to bowiem przyjemność kolekcjonować pliki mp3? Gdzie w tym piękno płyt ładnie ułożonych na półce? Czy płyt winylowych odtwarzanych wręcz z nabożnością?
A jeśli chodzi o same nowe płyty? W moim odczuciu tak średnio w sumie. Pojawiło się trochę nowości, ale nie było chyba niczego takiego, co wywróciłoby branżę muzyczną do góry nogami. Kilka debiutów odświeżyło pewne nurty, wyczekiwane kolejne płyty znanych już zespołów - poza kilkoma wyjątkami - zapisały się po prostu dobrze. W samej muzyce zaś trochę więcej w tym roku elementów dance'owych, popowych, tanecznych. W samym rocku zaś ostatnio nieco niebezpiecznie mało rocka w rocku. Ale przyszły rok może będzie lepszy pod tym względem. Na szczęście są pewne zespoły, na które można liczyć - choćby Arctic Monkeys czy sam Alex Turner, którego zarówno NME jaki Roling Stone uznały za jedną z najważniejszych osób w brażny i które wpłyną na brzmienie nowej muzyki. Generalnie jednak rok 2008, to rok indie popu oraz ogólnie rozumianej muzyki tanecznej. A w Polsce? Jeszcze gorzej. Poza kilkoma dobrymi zespołami, które to wszystko ciągną, reszta dodaje sobie do nazwy prezentowanego gatunku słówko 'post' i tworzą coś, co jest sztuką dla sztuki i na trzeźwo wręcz nie do przyjęcia. A jeszcze jeden z zespołów, który miał być nadzieją polskiej sceny muzycznej w drugiej połowie roku - Coma - wydaje album, który jest cokolwiek słaby, poza zaledwie kilkoma utworami. Może na tym wystarczy słów wstępu. W sumie przecież aż tak źle nie było. Przykładem na to, że mimo wszystko coś dobrego w muzyce wciąż się dzieje, mam nadzieję, że będzie mój poniższy top, w którym pozwoliłem sobie zebrać dziesięć najlepszych płyt, według mojego subiektywnego zdania.

1. Kings of Leon - Only by The Night
Rewelacyjna płyta łącząca ciekawe i różnorodne brzmienia. Taki post-rock z malutką dawką elektroniki. Postmodernistyczna opowieść o życiu w brudnym, wielkim mieście, a w tle ironiczne teksty o miłości. Utwór z płyty? "Sex on Fire":



2. The Killers - Day&Age
Bardzo udany powrót tego zespołu z Las Vegas. Po średnio udanej płycie drugiej, pierwsza wraca do brzmień, które zjednały im grono wiernych fanów. Co prawda może i więcej tutaj indie popu, ale co tam. "Spaceman":



3. MGMT - Oracular Spectacular
Zdecydowanie najlepszy debiut tego roku. Nowojorscy czarodzieje łączą w swych brzmieniach rock, indie i synth pop, a w to wszystko wpleciona jest jeszcze muzyka taneczna z lat 80. "Time to Pretend":



4. Bloc Party - Intimacy
Jak dla mnie zespół, który przeszedł jedną z największych rewolucji brzmieniowych w ostatnich latach. Zaczęło się od garażowego rockowego grania. Później było dość mocno popowo, potem skrajnie elektronicznie. A potem był strzał w dziesiątkę. Wszystko zaczęło się od singla, który jest zdecydowanie jednym z najlepszych jakie słyszałem - "FLUX". Szkoda, że nie trafił ostatecznie na album. Jest post-rockowo, jest melodyjnie, jest tanecznie. "One Month Off":



5. The Last Shadow Puppets - The Age of the Understatement
Nowy projekt muzyczny Alexa Turnera z Arctic Monkeys. Krytykowano ich, że porwali się na coś, na co są jeszcze za młodzi. Nie zgadzam się z tym. Ta płyta, to świetna dawka indie retro rocka z nawiązaniami do Bowiego czy The Beatles. Słuchamy utworu tytułowego:



6. Coldplay - Viva la Vida or Death and all His Friends
Album, który wywołał dość mocne kontrowersje. Z jednej strony były komentarze pełne uwielbienia, z drugiej rozczarowania, że tak mało Coldplay'owo trochę się zrobiło, że sympatyczne piosenki dla wszystkich zastąpiono takimi, które trafią tylko do pewnego grona odbiorców. Ale w sumie co z tego? Może "X&Y" to nie jest, ale jak dla mnie Chris Martin i reszta chłopaków odwalają kawał porządnej roboty, więc po prostu nie może tego albumu zabraknąć tutaj w zestawieniu. "Lovers in Japan":



7. The Kooks - Konk!
W zasadzie wyróżnienie tylko za to, że przy pierwszej płycie jeszcze się w coś takiego nie bawiłem. Płyta bowiem niczym się nie różni od pierwszej. To znów tylko - i aż - proste i nośne piosenki o miłości. Ale jak dla mnie ma ten zespół w sobie jakieś piękno tkwiące w jego prostocie właśnie - wyniesionej chyba z prostych akordów i prostych piosenke a la Lennon i McCartney. "Always Where I Need To Be":



8. The Subways - All or Nothing
Zespół jak dla mnie niedoceniany przy okazji wszelkich możliwych list przebojów, topów czy podsumowań. Jako jedni z ostatnich stoją na bastionie muzyki grungowej, a ja, jednak cały czas kocham Nirvanę, więc miłość do pewnego rodzaju brzmień jak widać się przenika. Generalnie jest to bardzo fajne rockowe granie, z przebojowymi piosenkami, damsko-męskim wokalem i młodzieńczym polotem. "Girls and Boys":



9. Glasvegas - Glasvegas
A to z kolei jeden z najgłośniejszych debiutów ostatnich miesięcy. Świetne połączenie post-rocka z brzmieniami shoegezovymi ze ścianą dźwięku na czele. O zespole nie tak dawno sporo pisałem, więc polecam post, a tymczasem gramy "It's My Own Cheeting Heart That Makes Me Cry":



10. Cool Kids of Death - Afterparty
Jedyny polski akcent tegoroczny w tym topie. Kiedyś, gdy przeczytałem zdanie "nie oszukujmy się, poza nimi nie ma tutaj nikogo więcej", pomyślałem, że autorka mocno na wyrost pisze o CKOD. Teraz jednak nie jestem już taki krytyczny wobec tego zdanie. Oni rozpoczęli indie rockową rewolucję w naszym kraju. Oni wszystko zaczęli, a kto inny spija teraz śmietankę. Nowa płyta, nowe brzmienie - dance punk. "Nagle zapomnieć wszystko":



I to by było na tyle. Mind the gap.

niedziela, 21 grudnia 2008

Jestem legendą


Willa Smitha od zawsze kojarzyłem z filmami akcji. W tej chwili trudno byłoby mi powiedzieć z kim nie walczył, przeciwko czemu nie występował, od czego chronił ludzkość. Mimo tematyki filmów, w których występuje nie uważam go za słabego aktora. Ponieważ od czasu do czasu zdarzy mu się zagrać w filmie, w którym może udowodnić, że nie jest złym aktorem. Przykładem takim może być właśnie Jestem legendą.
Obraz opowiada dość popularną historię: lekarstwo - mutacja - epidemia - poszukiwanie antidotum. Jednak motyw epidemiczny był dla mnie zawsze bardzo interesujący, a poza tym jest niezwykle nośny. Mimo bowiem tego, że już tyle o tym pisano, tyle filmów nakręcono na ten temat, to każdy kolejny jakiś ciekawy element posiada. Oczywiście świadomie teraz pomijam filmy, które są oczywistymi gniotami i pod pojęciem 'każdy' rozumiem każdy, który oferuje kino na w miarę przyzwoitym poziomie. Nie wymagam od filmów z tego gatunku niewiadomo jakiego poziomu intelektualnych wycieczek.
Wracając do samego "Jestem legendą". Wszystko zaczyna się w 2009 roku, kiedy to wynaleziona zostaje szczepionka przeciwko rakowi. Początkowe badania są niezwykle optymistyczne, gdyż jest skuteczna w stosunku do wszystkich leczonych pacjentów. Czujecie już to wiszące w powietrzu ogromne "ale"? I słusznie. Ale pojawia się problem. Zawarty w szczepionce wirus zaczyna mutować i doprowadza do istnej apokalipsy. Większość ludzi ginie natychmiast, ci, którzy przeżyli zamieniają się pod wpływem zmian genetycznych w bezmyślne i nieczułe - a przynajmniej początkowo myślimy, że takimi są - istoty, które nocami wychodzą na ulice miast, by szukać pożywienia. Reszta ludzkości zmarła. Nikt nie przeżył. Nikt poza dr Nevilem, który ma wrażenie, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi.
Najjaśniejszym punktem całego filmu jest kilkanaście początkowych minut filmu, które robią kapitalne wrażenie. Wizja postapokaliptycznego Nowego Jorku mocno oddziałuje na nasze przeżycia. Wymarłe miasto. Cisza. Pustka. Zniszczone budynki, zarośnięte ulice. A pośród tego wszystkiego jeden człowiek, który próbuje przeżyć, który próbuje zachować resztki normalności. Walczyć z wirusem. Nie poddaje się. Wciąż eksperymentuje, szuka lekarstwa.
W tych momentach Will Smith udowodnił - jak dla mnie - że jest dobrym aktorem. Bardzo dobrze udało mu się oddać uczucia, jakie muszą towarzyszyć samotnemu człowiekowi w wielkim mieście. Generalnie można to odczytać jako pewną szerszą alegorię. Nie tylko przecież samotny jest człowiek naprawdę samotny, gdy nie ma nikogo innego, bo nikt inny już nie żyje. Samotny jest także człowiek w wielkim mieście, gdzie każdy biegnie przed siebie goniąc swoje cele, nie zważając za bardzo na drugiego człowieka.
Kolejnym niezwykle ciekawym pomysłem twórców "Jestem legendą", był motyw pieska, który towarzyszy doktorowi Nevillowi. Ten element wprowadza do filmu odrobinę ciepła. Trochę dziwnie to brzmi, ale tak jest.
Oczywiście nie zabraknie tutaj typowej akcji kojarzonej z filmami z tym aktorem. Jednak po raz pierwszy od dawna nie te elementy będą najistotniejsze. W końcu szybka akcja będzie tylko jakimś dodatkiem do w miarę sensowniejszej fabuły.
"Jestem legendą" nie jest może wybitnym dziełem światowej kinematografii. Nie jest to jednak też film słaby. Jest to kawał porządnego kina akcji z sensowną fabułą, postapokaliptycznym Nowym Jorkiem w tle i motywem samotności. Sądzę, że obraz może spodobać się nawet tym, którzy do tej pory nie kojarzyli jakoś najlepiej Willa Smitha.

Jakoś automatycznie jako motyw na dziś, kojarzący się w pewien sposób z tematyką filmu było "Cold Desert" Kings of Leon z ich ostatniej płyty:

sobota, 20 grudnia 2008

Off Club Festival

Arturowi Rojkowi jeden festiwal muzyczny w roku nie wystarcza. Potrzebuje więcej. I więcej. I ciągle chce więcej. A publika zgodnie mu w tym przyklaskuje. Jak bowiem można byłoby postąpić inaczej skoro w wakacje dostajemy świetny mysłowicki Off Festival, a teraz jeszcze i na jesieni i wiosną mają odbywać się mniejsze klubowe festiwale jednodniowe, na których pojawiać się będzie jedna gwiazda międzynarodowa. Inaugracja tego projektu miała miejsce w miniony czwartek w katowickiej Hipnozie. Miejsce świetnie dobrane, termin też. Jeśli chodzi o zespoły, to odczucia mam mieszane. Bawiło się przy nich doskonale, fajnie pogowało i w ogóle - chociaż część śmiertelnie poważnych osób pisała później w komentarzach na laście, że nieporozumieniem dla nich była grupka pogujących indie dzieciaków. Mój boże. Jak mi przykro, że oni nie potrafią zrozumieć tak prostej rzeczy jak dobra zabawa, jak dowolna forma tejże zabawy. Na samym koncercie było bardzo spoko, każdy bawił się tak jak chciał, więc tym bardziej zaskoczyły mnie później te komentarze. Trochę to popsuło ogólny bardzo pozytywny odbiór.
Ale wracając do muzyki. Jako gwiazda wieczoru wystąpił amerykański Deerhoof. O zespole pierwszy raz usłyszałem dopiero przy okazji tego festiwalu. Na koncercie bawiło mi się przy ich muzyce świetnie, bardzo żywiołowo, bardzo szalenie, bardzo rockowo. Jednak nie mam ochoty do tego wracać teraz. Jak dla mnie po prostu - i tylko - wyśmienity zespół koncertowy. Ale nic więcej. Zgodny jestem nawet się przychylić do opinii, że jest to obecnie jeden z lepszych zespołów koncertowych. Z tym, że jak piszę, tylko do koncertu moja przygoda z tym zespołem się ogranicza. Ot, taka bardzo udana jednorazowa przygoda. No, może jeśli jeszcze raz będą w Kato, to ich nawiedzę. Nic więcej jednak z mojej strony.
Off Club rozpoczął się porządną dawką elekroniki. Ot, takie wyczilałtowanie się przed resztą wieczoru. Kirsten z kolei zaprezentował całkiem niezłą dawkę post punka i post rocka. Kolejną grupą był sextet łączący w swojej twórczości brzmienia z pogranicza rocka i electrojazzu. Jakoś strasznie podjarani wszyscy byli ich występem. Fajnie się poskakało. Ale to by było na tyle.
Generalnie więc była to świetna dawka dobrej rozrywki. Muzyka, przy której można było doskonale poszaleć. Jednak jeśli chodzi o samą stronę muzczyną, to nie rzuciła ona mnie na kolana do tego stopnia, bym teraz stał się wielkim fanem któregoś z tych zespołów.
I trochę przekornie akcentem muzycznym nie będzie żadna z grup, które pojawiły się na tym festiwalu, lecz kapela, którą śmiało zaliczam do najlepszych tegorocznych debiutów - Glasvegas. Ostatnio było "Daddy's Gone", dziś słuchamy "Polmont on my Mind":

środa, 17 grudnia 2008

Scarlett w ambiencie

Czy jest to najlepsza płyta tego roku? Gdzieżby. Czy jest rewolucyjna, odkrywcza? Noo... tak średnio. Czy jest spełnieniem zachcianki? Oj tak, zdecydowanie. Ale czy jest to płyta, której warto posłuchać? Jak najbardziej. Przynajmniej ja z takiego założenia wychodzę. Przyznam się szczerze, że nie sięgnąłem po ten album ze względu na spodziewaną wartość artystyczną. Gdyby utwory scoverowała inna artystka pewnie nawet nie zaszczyciłbym tej informacji swoją uwagą. Ale tutaj nie podarowałbym sobie tego. Czyli już wiemy, że gdyby nie Scarlett, to nie słuchałbym coverów Toma Waitsa w czyimkolwiek innym wykonaniu i jakiejkolwiek aranżacji. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby ta płyta nie miała w sobie tego czegoś, to nie pisałbym o niej i nie słuchałbym jej kilka miesięcy po premierzy. Sama osoba Scarlett Johansson mogła mnie skutecznie zainteresować, by się albumem zainteresować, ale nawet ona nie byłaby w stanie sprawić, bym się katował muzyką, która gwałciłaby moje receptory muzyczne.
Jeśli chodzi o samego Toma Waitsa, który dał temu wszystkiemu początek swoją twórczością, to mam do niego stosunek taki sam jak Scarlett, która po prostu nie może pamiętać tej muzyki, bo to nie nasze pokolenie, a mówienie pokrętnie o tym, że muzyka ta oddziałuje na nią w szczególny sposób jest po prostu próbą zmierzenia się z czymś ambitniejszym, z czymś - jak zwykle w jej przypadku - nieco ponad jej wiek, ponad wszystko co wokoło. W końcu już sam Redford, kręcąc razem z nią "Zaklinacza koni" powiedział, że nigdy nie widział tak dojrzałem trzynastolatki.
Po pierwszych zachwytach płytach sięgnąłem jednak po kilka oryginalnych kawałków Waitsa. Dosłownie odrzuciło mnie od nich. Tak negatywnie nie podziałała na mnie żadna muzyka w ostatnim czasie. Zupełnie nie mój styl i klimat.
Tym większe uznanie muszę wyrazić dla Davida Sitka - tak, tak tego z TV On The Radio! - który nie patyczkował się z muzyką Waitsa i bezlitośnie przerobił ją na ambientowe brzmienia.
Ogólnie trzeba powiedzieć, że Scarlett potrafi otaczać się uznanymi i utalentowanymi osobami. Na gitarze bowiem przygrywa jedna trzecia Yeah Yeah Yeahs, a w chórkach w dwóch utworach udziela się David Bowie, który usłyszał na pewnym spotkaniu, że Scarlett śpiewa, że nagrywa. On zagadał, że fajnie, że mógłby się dołączyć do projektu, ona zakłopotana nie wiedziała co powiedzieć. Koniec końców Bowie sam pojawił się w studiu i dograł te chórki. Kto by pomyślał, że Scarlett taka wstydliwa.
Płyta dosyć długo się rozkręca. Na początku mamy bowiem instrumentalne "Fawn", później wolno wchodzące na obroty "Town with no cheer" i dopiero tutaj słyszymy głos Scarlett. Głos, który może być zarówno wielkim plusem tej płyty, jak i ogromną wadą. Wedle uznania. Można powiedzieć, że śpiewa słabo, że dziwnie, że takie to wszystko nijakie. Proszę bardzo. Ja jednak powiem, że słyszymy wspaniały, seksownie zachrypnięty głos, który w niebanalny sposób potrafi tworzyć fantastyczny nastrój w każdej kompozycji. Takie mistrzowskie połączenie dream popu z ambientowym podkładem.
Album jest pewną opowieścią. Niby piosenki Waitsa, ale słuchając ich w wykonaniu Scarlett mamy wrażenie, że równie dobrze mogłyby to być jej własne słowa, jej opowieść. Jakże prawdziwe przecież muszą być słowa piosenki "I don't want to grow up" - swoją drogą najbardziej przebojowy kawałek na płycie - w której śpiewa, że nie chce dorosnąć, że wciąż, w jakiejś części swojej podświadomości, chce być dzieckiem, które nie musi się tym wszystkim martwić.
Jak dla mnie przefanatastyczne jest jednak samo zakończenie płyty z utworami, które mówią o tym, że nikt nie zorientuje się, gdy odejdziesz, nikt się tym specjalnie na dłuższą metę nie przejmie i utwór z pytaniem 'kim ty tak naprawdę jesteś?'.

Słuchamy. Ostatni utwór z płyty. "Who are you". Z Davidem Sitkiem. Swoją drogą ciekawa sprawa, ostatnio bardzo mocno podobają mi się ostatnie piosenki na różnych płytach. Hm...

Ulysses - you're never going home

I’ll find a new way
Well I’ll find a new way, baby oh...


Franz Ferdinand. Jeden z najlepszych i najciekawszych brzmieniowo zespołów ostatnich lat. Zespół, który, obok Arctic Monkeys, wstrząsnął brytyjską - i nie tylko - sceną muzyczną. Chłopaki z Glasgow pokazały, że muzyka rockowa może być cholernie przebojowa i taneczna. Tak, taneczna. Franz Ferdinand to zespół, który śmiało może być grany na dyskotekach, przy którym doskonale można się bawić. Tylko mamy taki problem, że w Polsce z lekka bieda z indie dyskotekami. Więc póki co możemy sobie ładnie potupać nóżką słuchając muzyki w pokoju.

W związku z nową płytą "Tonight: Franz Ferdinand" było strasznie dużo zamieszania. Dzięki temu wszystkiemu jednak jest to jedna z najbardziej oczekiwanych indie płytek w ostatnim czasie. Premiera ostatecznie zostało ustalona na styczeń przyszłego roku, czyli już bardzo niedługo. I dobrze. Tylko mam nadzieję, że album sprosta oczekiwaniom fanów, bo takie podgrzewanie temperatury oczekiwania może czasami wygórować oczekiwania do poziomu, któremu nikt nie jest w stanie sprostać.
Z powstawaniem płyty wiązało się sporo zawirowań. Z najgłośniejszych jest użycie jakiegoś kontrowersyjnego instrumentu - nie pamiętam dokładnie sprawy, ale chodziło o materiał, z którego był on wykonany. Kolejną bardzo ważną sprawą były problemy z wyborem odpowiedniego producenta płyty. W jednym z wywiadów chłopaki przyznały, że jeden z pierwszych producentów chciał z nich zrobić Sugarbabes, tyle że w męskim wydaniu i z gitarami.
Zacząłem wypowiedź od cytatu z singlowego "Ulysses". Czy faktycznie odnaleźli nową drogę? Przekonamy się. Po jednym singlowym utworze trudno wydawać jakiś werdykt. Dla mnie jednak wciąż jest to stary, dobry Franz. Ok, może bardziej popowo-tanecznie jest, może teksty są ciekawsze, ale generalnie nie sądzę, by zespół przeszedł przez jakąś radykalną rewolucją - i dobrze! - to po prostu oczywista ewolucja, która stopniowo dokonywała się od czasu drugiego albumu. Dla mnie rewelacja, że poszli w tę stronę. Choć znam też osoby, którym to pójście w muzykę taneczną przez Franza odbierane jest mocno negatywnie. Cóż, wszystkich zadowolić się nie da.
Ja w każdym razie czuję się bardzo usatysfakcjonowany po przesłuchaniu singla promującego album. Mam nadzieję, że cały album będzie równie dobry. Czekamy. A tymczasem słuchamy.

Franz Ferdinand - Ulysses

sobota, 13 grudnia 2008

Dumni synowie Szkocji

Szkocja może być dumna. Do tej pory mogła się poszczycić między innymi taką gwiazdą jak Franz Ferdinand, a teraz do tego pierwszego szeregu zespołów, które po prostu trzeba znać śmiało możemy zaliczyć Glasvegas. Zespół już od początku bardzo pozytywnie mi się skojarzył. Do tego stopnia, że w pierwszym momencie myślałem, że chodzi o Death in Vegas, tak, tak niedosłuch postępujący. A jeśli wydaje wam się, że nie kojarzycie tego zespołu, to przypomnijcie sobie "Między słowami" i jeden z głównych motywów muzycznych z tego filmu. To był właśnie kawałek "Girls" Death in Vegas. Czyli skojarzenie było podwójnie pozytywne. Oczywiście kilka rozmów z moim przyjacielem Googlem i zostałem wyprowadzony z błędu. Dowiedziałem się wtedy, że mamy o to do czynienia z nowym zespołem, któremu jeden przyświeca cel - mieć u stóp cały świat... noo, a jak nie cały, to przynajmniej na początek tę jego starszą - i lepszą - część. W sumie Glasvegas nie jest jakimś zupełnym dzieciakiem na scenie muzycznej. Zespół powstał bowiem już w 2006 roku, ale dopiero teraz ukazuje się ich debiutancka płyta. To "teraz" jest oczywiście mocno względne. Jaki bowiem polski zespół wydaje tak szybko debiutanckę płytę i który byłby od razu po debiucie znany w innym kraju? Będę złośliwy i odpowiem na to retoryczne pytanie - żaden.

Odnośnie samej muzyki tworzonej przez Glasvegas. Jest to po prostu kawał porządnego shoegaze, a jeśli ktoś preferuje mniej wymyślną nazwą, to powiedzmy, że jest to poprostu electro-rock z bardzo nośnymi, epickimi, melodyjnymi nutami. Jednak termin shoegaze jest mimo wszystko bardzo na miejscu. Bo sporo tutaj podobieństw do jednego z prekursorów tego nurtu, czyli My Bloody Valentine (ściana dźwięku!). Swoją drogą z tą nazwą wiąże się ciekawa anegdotka. Kiedyś myślałem, że termin ten ma jakieś ukryte dno czy coś, a tu chodziło po prostu o tak banalną sprawę, jak to, że gitarzysta nie pamiętał nut i patrzył przez cały koncert pod nogi, gdzie miał kartkę z akordami. A biedna publiczność myślała, że on tak przeżywa tę muzykę, że aż nie może spojrzeć w stronę publiczności.

Moja miłość do Glasvegas nie była nagła ani płomienna. Najpierw usłyszałem "Daddy's Gone". Utwór rewelacyjny. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy płyta po wyrywkowym przesłuchaniu nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Ale właśnie. Tym wyrywkowym pierwszym przesłuchaniem zrobiłem największą krzywdę tej muzyce. Płyta bowiem tworzy bardzo spójną całość. I to do tego stopnia, że jeśli nie słuchamy wszystkich kompozycji w całości, to poszczególne nagrania sporo tracą, gdzieś gubi się ta myśl przewodnia i motyw muzyczny spajający poszczególne utwory klamrą w jedną opowieść. Kiedy się bowiem słucha płyty w całości, kawałek po kawałku, wtedy dopiero możemy rozkoszować się pięknem tego albumu. A tymczasem jedyny kawałek, który dobrze brzmi wyrwany z kontekstu - "Daddy's Gone":

The Killers - Day&Age. Reaktywacja!

Console me in my darkest hour
Convince me that the truth is always grey
Caress me in your velvet chair
Conceal me from the ghost you cast away

I ain't in no hurry, you go run
And tell your friends I'm losing touch
Fill their heads with rumours of impending doom
It must be true


Prawie pół roku przerwy? Nie za fajnie. Nie ma co ukrywać. Ale cóż zrobić. Może przerwa była potrzebna. W końcu żadna krucjata nie może trwać permanentnie. Nawet ta muzyczna - głównie. W każdym razie I was back to the town;) Z nowymi inspiracjami muzycznymi, z nowymi płytami, z nowymi pomysłami. A wszystko zaczęło się w lipcu. Czyli wtedy kiedy spłodziłem ostatni wpis na tym blogu. W skrócie, później był wyjazd do UK, zachwyt ilością dostępnych płyt w sklepach muzycznych. Ilość osób w tych sklepach. O tak, to był największy szok. Chociaż nie. W sumie jak dla mnie największym było to, że wchodząc do HMV mogę znaleźć tam każdą (KAŻDĄ) płytę o jakiej tylko mogę sobie zamarzyć, by poszukać. No i ceny. W promocji dwie płytki za 10 funtów, czyli wtedy to było coś około 40 złotych (20 zeta za płytkę!). Później jednak szara rzeczywistość. Polska wita. Teraz przy tej okazji skojarzyły mi się dwie historie z zakupami CD. Najpierw Kings of Leon, a ostatnio nowy album The Killers. Ten pierwszy pamiętam, że trudno było w ogóle dostać. Aż mi się nie chce pisać o tragicznej organizacji polskich sklepów i to bardzo dużej sieci, pełnej kultury podobno. Na półkach leżą dziesiątki jakiegoś syfu, który w ogóle nie schodzi, a towaru na który jest zapotrzebowanie sprowadzają dosłownie kilka sztuk i potem kto pierwszy ten lepszy. Nic dziwnego, że część osób mogła się ostro wkurzyć. W końcu człowiek chce kupić oryginalną płytę, a tu stwarza mu się takie problemy. Nic jednak nie przebije ostatniej historii z The Killers. W całej Częstochowie nie było już, kiedy chciałem kupić, ANI JEDNEJ płyty. W Katowicach zaś ledwie udało mi się kupić ostatnią z magazynu. Sorry, co to ma być? Kpina z klienta? Czy jeśli coś tak dobrze schodzi, to nie można sprowadzić kilkanaście sztuk więcej? Czy naprawdę konieczne jest zaleganie na półkach słabiutkiego nowego Guns'n'Roses podczas gdy o dobre płyty trzeba wręcz toczyć batalię i nie dać się wyprzedzić innym fanom? No troszkę szacunku do klienta. W końcu to chyba sprzedawcom powinno zależeć na tym, by zgarnąć kasę za półkowe. A wiadomo doskonale, że akurat ta sieć sklepów kulturalnych troszkę sobie za to liczy.

Ale to już przeszłość. Najważniejszy jest efekt końcowy. A ten jest wyśmienity. Bowiem The Killers na nowej płycie powracają w wielkim stylu. I te 31 złotych (sic!) jest zdecydowanie warte wydania. Przy ich drugiej płycie dość mocno na początku narzekałem, że wcześniej tak pięknie grali, tak cudownie, że komu to przeszkadzało, że czemu się zmienili, że czemu na siłę chcieli uchodzić za ambitniejszych niż byli naprawdę. Teraz, z perspektywy czasu, sądzę że może nieco niesprawiedliwa była ta opinia, bo druga płyta jest faktycznie inna niz pierwsza, OK. Ale w sumie nie jest taka zła. W końcu kawałki "When You Were Young" czy "Read My Mind" zdecydowanie można zapisać jako jedne z ich najlepszych. Poza tym, gdy posłuchamy sobie pierwszej, drugiej i trzeciej płyty zauważymy wtedy, że mamy tutaj do czynienia z jakąś spójną ewolucją i rozwojem. Choć nie zmienia to faktu, że ogromny plus mają jak dla mnie za to, że trzecia płyta mimo wszystko jest bardziej podobna do pierwszej. Chłopaki zgoliły zarost i generalnie wrócili do tego, co im najlepiej wychodzi, czyli śpiewania o bad girls. Spotkałem się co prawda z opinią, że na nowej płycie poruszają problem Boga, tego czy istnienieje czy nie... zwątpiłem po przeczytaniu tej opinii. I to nie w jakimś szmatławcu. Angielski serwis recenzyjny. Przesłuchałem wspomniany kawałek ("A Dustland Fairytale") kilka razy, dla pewności przeczytałem tekst i powiem tak, jeśli dla kogoś słowa o tym, że wszystkie dobre dziewczyny już umarły, że ciągle poszukujemy nowych doznań, nowych dróg i tak dalej jest rozważaniem na tle religijnym to proszę bardzo. Ale ja nie dokonywałbym tutaj takiej nadinterpretacji. Nie wmawiajmy autorowi na siłę co miał na myśli.

Mam nadzieję, że już wyjaśnił się przynajmniej w pewnym stopniu cytat otwierający ten wpis. Pochodzi on z pierwszego utworu na płycie. Kapitalne rozpoczęcie. Ogólnie cała pierwsza piątka na płycie mocno rozkręca album, nawiązując do najlepszych tradycji The Killers w postaci "Somebody Told Me", "All These Things That I've Done" czy "Smile Like You Mean". To samo doskonałe połączenie elektroniki z rytmicznym rockiem, w którym wyczuwalne są też pewne elementy post-punka. Oczywiście odpowiednio podlane tanecznym popem. Cudo. A jeszcze ta wyśmienita modulacja głosu wokalisty, te emocje.

Bad girls swoją drogą, ale jednak muszę przyznać, że teksty są jednak w pewnym stopniu ambitniejsze. Niestety rozczaruję tutaj rozochoconych chłopców, którzy chcieliby zrobić z The Killers zespół religijny. Hm, chyba, że to byłaby religia taka, jaką uprawia Hank Moody w scenie otwierającej pierwszy sezon "Californication". Ale, ale... na przykład utwór "The World We Live In" sprawia, że zaczynamy zastanawiać się czy The Killers nie zmierza troszkę w stronę U2. Chociaż chęć zmiany świata, naprawienia błędów, wiary w lepsze jutro, wiara w to, że nie jest jeszcze za późno, by zmienić wiele rzeczy, nie od razu musi oznaczać podążanie szlakiem U2. Chociaż z drugiej strony inspirowanie Bono i spółką jak dla mnie nie jest żadnym powodem do krytykowania.

W sumie jeśli miałbym teraz polecić szczególnie, któryś utwór z nowej płyty, to pewnie zarzuciłbym "Specemana" albo "Joy Ride'a" (z genialnymi wpływamili latino), albo może "Human" (chociaż ten utwór jak dla mnie już został zakatowany ilością odsłuchań), więc przekornie pojedziemy świątecznie. W końcu tak modnie chyba teraz. Ale zrobimy to w stylu The Killers. Czyli irocznie. Nie zabijaj mnie Mikołaju!!!

The Killers - "Don't Shoot Me Santa"



A już niedługo chyba trzeba będzie zrobić jakiś prywatny top tego roku...

środa, 9 lipca 2008

Bezkultura mas

Toniemy w nicości nowoczesnej cywilizacji. Mamy ogromne osiągnięcia na polu nauki i techniki, praktycznie każdy może swobodnie korzystać z Internetu, a wszystko rozbija się o mur głupoty i źle pojmowanego konformizmu. Nikt nie myśli, nikt nie szuka. Każdy tylko bierze z tego bezkresnego morza możliwości to co chce, nie dając przy tym niczego od siebie, nie dając niczego w zamian. Nie będąc w stanie zaproponować czegoś konstruktywnego. Źle pojmujemy wszystko to, z czego mamy możliwość korzystać. Internet będący skarbnicą wiedzy, ułatwiający kontakty międzyludzkie, sprawiający, że przestają istnieć jakieś granice, wykorzystywany jest jedynie dla infantylnych celów na miarę dziecięcych zachcianek. Nie rozmawiamy, tylko czatujemy. Nie spotykamy się w kawiarniach, tylko w wirtualnych portalach. Więcej czasu spędzamy na przeglądaniu bzdur niż na czytaniu wartościowej lektury. Głupiejemy. Czy nikt nie dostrzega faktu, że społeczeństwo staje się coraz głupsze? Nie czyta, nie chadza do teatrów, nie potrafi konstruktywnie i logicznie się wypowiedzieć. Ludzie mają problem ze zrozumieniem jednej strony A4 tekstu. Szerzy się wtórny analfabetyzm i pierwotna obojętność ze strony samych zainteresowanych. Siedzą zamknięci w swoich cybernetycznych światach i liczą, że ktoś im to wszystko wytłumaczy, ale najlepiej w taki sposób, by nie padały tam zbyt długie słowa i żeby nie było to zbyt inteligentne, bo wtedy przypadkiem mogą jeszcze czegoś nie zrozumieć.
Upada język, ulega wulgaryzacji. Ludzie nie czytają książek, posługują się coraz potężniejszymi uproszczeniami, mają gdzieś gramatykę, choćby podstawy interpunkcji, wplatają w swoje wypowiedzi masę naleciałości - głównie angielskich. Do tego dochodzą tysiące nikomu niepotrzebnych na taką skalę akronimów. Zabijamy język poprzez bezmyślne skróty. To, co kiedyś było niedopuszczalne w mowie, dziś staje się standardem. To, co kiedyś było uznawane za niedopuszczalną formę językową, dziś staje się równorzędna - i co gorsza, częściej używaną od prawidłowej formy. Kto pamięta choćby o takiej pierdółce, jak ta, że powinno się mówić "czytałem tĘ książkę", a nie "czytałem tą książkę". Albo ta cholerna maniera akcentowania na ostatnią sylabę. My po polsku mówimy czy w jakimś innym języku? Jeśli po polsku to chyba akcentować się powinno z reguły na przedostatnią sylabę. Albo jeszcze ta wkurzająca praktyka mówienia "w gazecie pisze". Ktoś ci pisze tam w chwili mówienia? Wyskakuje krasnoludek i pisze artykuł na twoich oczach? Nie sądzę. Tak trudno powiedzieć, że w gazecie coś JEST napisane?
Każdy chce więcej i więcej. Nastawiamy się na modus posiadania i całkowicie zapominamy o modusie bycia. Naprawdę te dwa modusy się wzajemnie nie wykluczają. Jeśli każdy z nas się choć odrobinę postara to może i BYĆ i MIEĆ. Trzeba tylko chcieć. Konformizm jest w porządku. Nie należę do osób, która rzucając z prawa i lewa banały zacznie krytykować całą naszą współczesną konsumpcję. Jest ona wytworem naszych czasów, jest elementem naszej popkultury i nie jest niczym złym. Zła staje się dopiero przez nasze działania, które bardzo często są bezmyślne. Nie zastanawiamy się bowiem czy coś jest nam potrzebne, tylko bierzemy coś, bo chcemy to mieć, nie zastanawiamy się czy jest to wartościowa rzecz, czy tylko śmieć, którego za chwilę się pozbędziemy. Zataczamy się od naszych pragnień. Niczym narkomani na głodzie ciągle chcemy więcej i więcej. Czy tego nie da się uleczyć? Co tu leczyć... całą cywilizację trzeba byłoby chyba poddać kompleksowemu leczeniu. Ale tutaj już wchodzimy na pole jakichś utopii, więc darujmy to sobie. Wiadomo bowiem doskonale, że żadna utopia nigdy się nie sprawdziła.
Znów, niczym powracająca fala, pojawia się motyw konformizmu, konsumpcji, buntu. Bunt przeciw konformizmowi wydaje mi się najbardziej zakłamanym buntem z jakim możemy mieć do czynienia. Zbyt często bowiem spotkałem się z przypadkami, że wyrażał się on jedynie w pustym zanegowaniu wszystkiego tego, co oferuje nasza popkultura, a nie oferując niczego w zamian. Jeśli w zamian dajemy na przykład kontrkulturę, to oczywiście sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Coś takiego jest jak najbardziej dobre i mile widziane. Następnie, bunt jest trendem. Czymś modnym w pewnym okresie. Najpierw trzeba wymyślić sobie idee, potem spróbować je wcielić w życie, a kiedy szary mur ludzkiej beznadziei powtarzającej nam, że świata nie zmienimy, że jest jak jest, że tak tak, może i mamy rację, ale tak już jest. Gdy ta pieprzona masa betonu zatrzyma nas na środku ulicy z butelkami wymierzonymi niewiadomo w co, to pozostanie jedynie ubranie tego buntu w jakąś komercyjną otoczkę, dobre jego sprzedanie i spijanie kasy z rozlanych na ulicy koktajli mołotowa. Tak umrze bunt nasz i tak umrze każdy kolejny bunt. Każdy jednak pozostawi trochę zgliszczy i ruin wśród szarego betonu miast, a kiedyś przyjdzie wiosna i może okaże się, że udało się nam światu i życiu sprostać zmieniając je w choć minimalnym stopniu.

Czasami trzeba spojrzeć na wszystko z innej strony. Powiedzieć głośno "NIE!", gdy mówią tak, odwrócić się plecami, przestać trzymać z idiotami. No to po takim buntowniczym rozpoczęciu utwór, który może być lekkim zaskoczeniem w tym miejscu, ale strasznie mi się podoba ostatnio (znów). Red Hot Chilli Peppers i "Otherside":

poniedziałek, 7 lipca 2008

Kradzież nieprzerwana

Od lat trwa i nasila się kradzież. Nieprzerwana. Permanentna. Niby coś tam się robi, jakoś próbuje się z tym walczyć, tylko dlaczego mam wrażenie, że wszystkie te działania są bardzo prowizoryczne? Dlaczego niby się walczy z piractwem, a nie dzieje się tak naprawdę nic?
Cały czas zastanawia mnie jakim sposobem funkcjonuje na przykład coś takiego jak Rapid. Chyba nikt nie jest na tyle naiwny, by zakładać, że wszystkie pliki, którymi wymieniają się internauci tam są ich własnością, mają do nich pełne prawa autorskie i mogą nimi swobodnie dysponować?
Skąd u nas takie idiotyczne przyzwolenie na kradzież muzyki? Dlaczego nie widzimy w tym nic złego? Dlaczego zamiast wyjść do sklepu i kupić CD kradniemy je z internetu? Skąd ta maniera, przyzwyczajenie i zwyczaj? Nie mówię tu oczywiście tylko o tym, że to Polacy kradną i nikt więcej. Naiwny nie jestem. Tylko jakoś nie mogę nie zauważać tego, że pomimo oczywistego faktu istnienia piractwa w innych krajach sprzedaż oryginalnych płyt wygląda tam zupełnie inaczej niż u nas. Tam, płyty sprzedają się w nakładach, a u nas podniecamy się, gdy jakiemuś wykonawcy uda się sprzedać 10 tysięcy płyt w ponad 30 milionowym kraju. No naprawdę wyczyn. I nie chodzi tutaj nawet o jakąś kulturę muzyczną, bo nie jest z nią wcale tak źle w naszym kraju. Widzimy przecież potem masę ludzi, którzy potrafią się bawić przy muzyce Much na przykład, znają teksty. Tylko, że znać teksty i piosenki oficjalnie powinno kilka tysięcy ludzi - Muchy i tak miały szczęście. Jak na alternatywny zespół sprzedać blisko 10 tysięcy płyt w naszym kraju, to naprawdę sukces. W każdym razie, czy nie jest dziwnym, że zespół ma pewnie kilkadziesiąt tysięcy fanów, a tylko pewien ich procent kupił płytę? Dlaczego tak się dzieje? Czy nie potrafimy docenić trudu włożonego przez artystów w nagranie albumu? Mamy gdzieś ich pracę? Chcemy tylko bezmyślnie konsumować na zasadzie, skoro ktoś inny ściąga z netu to czemu ja mam kupować? Może choćby po to, że takie ściąganie plików z internetu, co już nie raz próbowałem udowodnić, jest po prostu nie fair w stosunku to twórców. Poza tym, nikt z osób kradnących muzykę z netu raczej nie kradnie komórek, torebek, książek ani innych rzeczy. Dlaczego więc przyzwalamy na kradzież muzyki? Skąd ten idiotyzm? Dlaczego władze państw nie potrafią jakoś skutecznie z tym procederem walczyć? Czy komuś się opłaca piractwo?

Coś energetycznego może tym razem. Bloc Party i ich najnowszy singiel "Flux". Ciekawa sprawa z tym zespołem. Pierwsza płytka była taka typowo brytyjska, lekko garażowa i gitarowa. Druga serwowała nam bardziej uspokojone i dopracowane rytmy, troszkę to wszystko było wyciszone, pojawiło się za to więcej elektroniki. "Flux" zaś to już otwarty flirt z elektroniką i muszę przyznać, że chłopakom wychodzi to jak najbardziej na zdrowie.

niedziela, 6 lipca 2008

Polactwo ty moje, pieprzę cię

Jakiś czas temu, przy okazji recenzowania drugiego wydania "Polactwa" Rafała A. Ziemkiewicza, tak zaczynałem swój tekst: " Polskie społeczeństwo jest bardzo zróżnicowane. Z jedne strony są osoby przedsiębiorcze, ambitne i będące czymkolwiek zainteresowane. Z drugiej zaś mamy taki zaścianek, który nie interesuje się ani kulturą, ani polityką, ani niczym innym, co nie dotyczy jego samego. Rafał A. Ziemkiewicz bardzo wprost mówi o tej zaściankowej grupie społecznej i nazywa ją polactwem. Czym jest polactwo? To ludzie, którzy żyją z wykorzystywania innych warstw, to pasożyty społeczne, ludzie zawistni, mało inteligentni - mówiąc delikatnie, podatni na demagogię i populizm. Polactwo nie posiada sprecyzowanych przekonań ani poglądów. Kocha tego, kto im w danej chwili więcej obieca."
I co? I to, że na księgarskich półkach pojawiło się już trzecie wydanie chyba najsłynniejszej publikacji Ziemkiewicza, a polactwo jak trwało, tak trwa. Nie zmienia się nic. Albo zmienia się tak niewiele, że trudno to zaobserwować. Ludzie, którzy niczym się nie interesowali, nadal niczym się nie interesują. Ci, którzy byli podatni na demagogię, są podatni nadal. Ci, którzy byli kulturalnymi ignorantami, są nimi nadal. Dlaczego? Dlaczego niektórzy nie mogą zacząć myśleć? Zastanawiać się? Czy to naprawdę jest takie trudne? Zbyt wiele osób czerpie informacje tylko z telewizji - miejmy nadzieję, że jeszcze chociaż w miarę rozumieją treść wieczornych wiadomości. Wtórny analfabetyzm. Dla mnie jest to rzecz wręcz niemożliwa do pojęcia. Jak można czytać i nic z tego nierozumieć? Jak bardzo trzeba się kulturalnie stoczyć, by doprowadzić się do takiego stanu? Jak można pozwolić na to, by być intelektualnym impotentem, któremu ktoś musi tłumaczyć, co jest dla niego dobre i jak ma postępować? Skąd takie zaściankowe podejście do polityki? "Brzydzę się polityką" - jak łatwo powiedzieć taki frazes. Tylko czemu nikt się nad tym nie zastanowi bardziej? Czy to nie my - społeczeństwo - mamy wpływ na to, kto zasiada w Parlamencie? Czy to nie ludzie powinni patrzeć politykom na ręce? Oceniać ich? A po czterech latach wystawiać cenzrukę? Gdyby tak poczuli ci nasi politycy, że cierpliwość ludzi się wyczerpuje, że społeczeństwo patrzy im na ręcę, to wiadomo, że postępowaliby inaczej - zakładając, że dysponowaliby choć elementarnym poziomem inteligencji. Tylko z drugiej strony nie można popaść w taką skrajność w jaką zdaje się popadać Platforma - że lubimy tych, tamtych też, tym robimy dobrze, tamtym też. Nie można przy podejmowaniu newralgicznie istotnych dla państwa decyzji kierować się zamiast dobrem państwa sondażami poparcia. Nie może być tak, że partia rządząca podejmuje tylko mało istotne decyzje, które nie narażą jej na jakiś spadek popularności. Oczywiście pozytywny wizerunek jest ważny - i tutaj nikt nie zaprzeczy, że Platforma ma świetnych specjalistów od PR. Tylko oczekiwałem od tej partii, głosując na nią w wyborach, czegoś więcej. Liczyłem, że przeprowadzą pewne reformy, zrealizują obietnice przedwyborcze. Jedyne z czego się cieszę, to fakt, że obecnie jest o wiele spokojniej w polityce niż za czasów pontyfikatu ojca Jarosława, chamusia w gumofilcach i wszechpolaka z wachlarzem powiedzonek wyczytanych z podręcznika Dmowskiego. Tylko, że ten sukces Platformy to bardziej w myśl hasła, że lepszy słaby kochanek niż mąż impotent - jak to ciekawie ujął jeden z naszych świetnych kabaretów. Metoda jechania po PiSie w tych wyborach się sprawdziła, zapewniła sukces. Jednak czy tylko to wystarczy przy kolejnych? Nie sądzę. Naprawdę nie sądzę. Tylko z drugiej strony co jeśli nie PO? Śmiesznie radykalne SLD pod rządami Napieralskiego? PiS z jego miłością do Instytutu Paranoi Nieuleczalnej? Może coś na gruzach Parti Demokratycznej jeszcze powstanie, ale wątpię, by PD miało szanse być realną konkurencją dla Platformy. Na razie jest jeszcze dużo czasu do wyborów. Niech się dzieje, co się ma dziać. Za jakiś czas pewnie będzie można wrócić do tematu, a tymczasem coś przyjemniejszego dla ucha, niż wypowiedzi polityków - Aimme Mann i jej kawałek "Freeway". Piosenka jest całkiem sympatyczna - taki lekko folkowy wokal, z elementami rocka przeplatanymi popowym brzmieniem. Z tym, że do muzyki takiej jak ta podchodzę w taki sposób, że doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie za miesiąc nawet nie będę już o tym utworze pamiętał, a nawet jeśli chodzi o ten album, to nie zapuszczam się dalej niż na singla. Nie warto. Ale kawałek jest na tyle w porządku, że słysząc go pierwszy raz w Trójce stwierdziłem, że ujdzie i odsłuchałem raz jeszcze na Youtube.

sobota, 5 lipca 2008

Opener kontra... no właśnie co?

Chciałem skonfrontować Opener z jakimś innym polskim festiwalem, ale nie wiem czy to w ogóle możliwe. Woodstock? No proszę was. Co roku to samo. Offestival - no tu już bardziej, z tym, że mysłowicki festiwal nie dysponuje takim budżetem jak impreza Heinekena i przez to wszystko w Parku Słupna jest robione w ogromnym pomniejszeniu. Już nawet nie będę porównywał Openera do jakiś sopockich czy innych festiwali. Chociaż do organizatorów festiwalu TopTrendy można mieć pretensje. Bawią się w coś takiego jak debiuty, to mogliby się postarać. Tak komercyjny festiwal ma szansę wypromować młode zespoły. Dobre zespoły. Patrząc na listę wykonawców, jacy zostali zaproszeni zastanawiam się czy to żart, głupota, a może kpina z ludzi. Nazywanie Manchestera jednym z najlepszych polskich zespołów rockowych młodego pokolenia, jeszcze - o zgrozo - podchodzących zdaniem autorów pod polskie indie inspirowane brit-popem, to już może przyprawić o palpitację serca. No bez jaj. Ten zespół nie ma nic do pokazania. Nic! Żenujący wokal, słabiutkie teksty. W taki sposób neguje się osiągnięcia naszej rodzimej sceny indie. Cholera! Mamy Rentona, mamy Muchy, Cool Kids of Death, Hatifnats, NeLL, The Car is On Fire, Kombajn do Zbierania Kur po Wioskach. Kurcze, mamy masę dobrych zespołów, a tu się ludziom puszcza takiego gniota. Chociaż jak tak na spokojnie się zastanowić, to przecież większość z tych świetnych zespołów prawie w tym samym czasie występuję dla ponad pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Grają tam, gdzie organizatorzy potrafią ich docenić, uznać. Muchy rozpoczynały wczoraj festiwal Open'er. I to nie na jakiejś bocznej scenie, tylko na głównej! Cool Kids of Death zaś wystąpią dzisiaj również obok największych gwiazd światowego formatu. Na jednej scenie z Interpolem. Wątpię, by jakikolwiek inny polski zespół był tak doceniony. Ach, co do TopTrendów jeszcze. To widzę, że nadal niektórzy lubią się bawić w towarzystwo wzajemnej adoracji. Ja rozumiem, że Nosowska i Hey to klasa sama w sobie, ale nie oszukujmy się, w tym kraju poza nimi są jeszcze inni. Dajmy im szansę. Nudne się to robi. A naiwnie myślałem, że nie powtórzy się historia z ostatniej gali Fryderyków.
I jeszcze jedna sprawa, która mnie zdenerwowała. Kto przyznał patronat nad Open'erem telewizyjnej dwójce? No pytam się kto? Co to ma w ogóle być? W ciągu dnia kilka pięciominutowych wejść na festiwal i późną nocą tak na oko dwudziestominutowa "relacja"? To ma być patronat? Dla porównania - w radiowej Trójce jest około piętnastu godzin (tak! godzin!) relacji na żywo z festiwalu, poza tym non stop grana jest tam taka muzyka, jaką można usłyszeć na festiwalu. I to nie tylko w ten weekend. W Trójce tak gra się zawsze.
A liczyłem, że coś się ruszy w tym naszym światku muzycznym. No i w sumie się rusza, się dzieje. Tylko to, co dobre, hamowane jest przez jakichś kolesi, którzy wszędzie próbują wepchnąć swoich ludzi i dla których nie liczy się to, czy muzyka jest dobra czy zła, tylko to, czy uda się na niej zarobić odpowiednio dużo kasy. A podobno sztuka może być niedoceniana tylko przez ignorantów. Jak widać, niestety, jeszcze dość sporo takich ignorantów się tu i tam pałęta.
Zostawmy ich jednak w spokoju. My skupmy się na dobrej muzyce i cieszmy się, że są jeszcze ludzie tacy jak Agnieszka Szydłowska, Piotr Stelmach czy Artur Rojek, dla których muzyka jest czymś ważnym i robią wiele dobrego dla wypromowania nowej jakości w polskiej muzyce. A jeśli nowa jakość to posłuchajcie Hatifnats i ich kawałka "Waking in the dark", który trafił na trójkowy singiel "Uważaj kochanie". Bardzo ciekawy wokal, interesujące brzmienie. Tak się gra w Polsce indie i post-rocka!

piątek, 27 czerwca 2008

Californication - kalifornizacja Duchovnego


Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać talent, jaki mają amerykanie do kręcenia kultowych seriali. Podobnie jak nie przestanie mnie nigdy dziwić to, jak wiele świetnych zespołów powstaje w Wielkiej Brytanii. Dzisiaj jednak o serialach tylko będzie, bo czy to się komuś podoba czy nie, są one elementem naszej współczesnej popkultury i tylko ślepiec pełen ignorancji może twierdzić, że jest inaczej. Amerykanie zaserwowali nam już takie świetne seriale jak choćby "Zagubieni", "Prison Break", "Seks w wielkim mieście", "Chirurdzy", "Gotowe na wszystko", czy trochę starszy "Ostry dyżur". To tylko kilka tytułów, a wymieniać można byłoby jeszcze bardzo długo. Największą zaletą tych seriali jest to, że scenarzyści potrafią wymyślić coś, co jest naprawdę ciekawe i jakże różne i o wiele bardziej interesujące od tego, co jest serwowane przez nasze rodzime telewizje, które są w stanie raczyć nas tylko kolejnymi kiczowatymi serialami miłosnymi, albo kryminalnymi. Brak umiaru - to także jest typowe dla naszego rynku. Jeśli chodzi o amerykańskie seriale, to nie kojarzę, by jakikolwiek poza "Przyjaciółmi" doszedł choćby do dziesiątej serii. I dobrze. Dzięki temu nie robią się nudne, a scenarzyści nie muszą sięgać do jakichś żenujących rozwiązań fabularnych. Chociaż tego ostatniego już powoli mamy efekt w "Zagubionych" i coraz częściej może się tam pojawiać pytanie "no, ale ile można z tą wyspą ciągnąć". Jak widać długo. Podobno do siódmej serii nawet.
Zostawmy jednak te seriale, bo teraz na horyzoncie pojawił się nowy, który zdobył moje serce już od pierwszego odcinka. Mowa o fantastycznym "Californication" z Davidem Duchovnym. Co najważniejsze jest to serial, który pozwoli mu wykreować kolejną kultową graną przez siebie postać. Rola Hanka Moody'ego - głównego bohatera "Californication" - może być obok roli Muldera następną, która przejdzie do histori. Poza tym nowowykreowana postać ma predysponuje do tego, by nawet pod pewnymi względami przewyższyć tę z "Archiwum X".
"Californication" opowiada perypetie pisarza, który po niezwykle udanym debiucie przeżywa kryzys twórczy. Do tego dochodzi rozstanie z żoną, problemy z kontaktami z dorastającą córką, kryzys wieku średniego. Same przyjemności chciałoby się powiedzieć. Moody ukojenia próbuje szukać w seksualnych przygodach z przypadkowo poznanymi dziewczynami na jedną noc. Do tego dochodzą narkotyczne i alkoholowe eksperymenty.
Serial oferuje nam coś, czego nie uświadczymy w naszych rodzimych serialach. Co na przykład? Choćby inteligentne dialogi, które obfitują w tuziny odniesień do popkultury, do świata muzyki i literatury. Dialogi są autentycznie zabawane, momentami dosadne, chwilami lekko chamskie, czasami sarkastyczno-ironiczne, zdarza się, że też gorzkie i refleksyjne. Brawo, brawo i jeszcze raz brawo.
"Californication" jest kontrowersyjne. Oj tak, i to bardzo. Za przykład niech posłuży choćby scena z pierwszego odcinka, w której Hank śni o seksie oralnym z zakonnicą, uprawianym w kościele. Nic dziwnego, że serial w pewnych kręgach wywołuje oburzenie. Tylko, że to oburzenie moim zdaniem wynika po prostu z niezrozumienia, bo jeśli już padają jakieś żarty z religii, to bardziej z jej głupich zewnętrznych przejawów niż z zasad, które dla danej religii są najważniejsze. Nikt tu nie naśmiewa się z wiary. Padają żarty, ale w stylu mniej więcej takim: "Nie wolno wymawiać imienia Pana Boga na daremno.; Kto Ci wciska takie frazesy?". Nic strasznego. Więc trochę nie rozumiem powszechnego oburzenia.
Warto zwrócić uwagę na jeden fakt. Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że jest to opowieść o skrajnie wyzwolonym facecie, wręcz zdesperowanym nieco. Nie do końca jednak tak jest. Hank kocha jedną kobietę i tak naprawdę to cały czas chce do niej wrócić, a wszystkie te seksualne uniesienia traktuje bardziej jako środek, który ma mu pomóc w zapomnieniu. Poza tym kocha swoją córkę nad życie i jest gotów dla niej zrobić wszystko. Troszkę takich tradycyjnych wartości też jest tu więc przemycanych, ale w bardzo fajny sposób. Uwspółcześniony, zliberalizowany, w ogóle nie rażący.
Serial uzależnia. Cholernie. Wciąga już po pierwszym odcinku. Wróżę mu miano kultowego. A dialogi z poszczególnych odcinków na pewno wejdą do użycia w pewnych kręgach. Jak na razie jeden z lepszych tekstów jak wyłapałem w "Kalifornizacji" to ten: "Miło to by było, gdybym potrafił sobie obciągać w takt muzyki beatlesów". Może wyrwane z kontekstu nie brzmi tak dobrze jak w oryginale, ale i tak jakiś urok ma.
"Californizację" szczerze polecam, a na dobranoc kawałek Red Hot Chilli Peppers pod tym samym tytułem:

sobota, 21 czerwca 2008

Poirlandzki klimat

Irlandczycy spieprzyli sprawę. Dokumentnie. Wszyscy. Począwszy od polityków, a na wyborcach, którzy poszli do urn zagłosować w sprawie przyjęcia, czy też może raczej powinienem powiedzieć odrzucenia, traktatu reformującego Unię Europejską - powstałego na zgliszczach niedoszłej Konstytucji Europejskiej. Dlaczego mówię, że rozczarowali politycy? Ponieważ największą głupotą, jaką można sobie wyobrazić, jest oddanie tak ważnej sprawy pod głosowanie niezorientowanemu społeczeństwu, które coś tam wie, coś tam słyszało, coś tam czytało, ale tak na dobrą sprawę nie ma pojęcia czym tak naprawdę jest ów traktat. Nie oszukujmy się. Pewnie nikt z tych wyborców nie przeczytał blisku trzystu stron wypocin europejskich polityków. Kto bowiem lubi czytać ustawowy bełkot. Z własnego doświadczenia wiem, że to nic przyjemnego, więc śmiało mogę powiedzieć, że pewnie poza wąską grupą, która ma jakiś spaczony system hedonistycznych potrzeb - nikt. A jak dobrze wiadomo niewiedza, niezrozumienie, prowadzą do niechęci czy czasami wręcz agresji. Czyli wniosek jest banalnie prosty - społeczeństwo nie rozumiejąc do końca w jakim kierunku będzie zmierzało ich państwo po zaakceptowaniu traktatu asekuracyjnie wolało powiedzieć "nie" i mieć problem z głowy. No i super. Tylko, że w ten sposób nic nie osiągniemy. My - jako społeczeństwo europejskie, ludzie, którzy chcą, by Europa stała się jednym krajem, a nie poletkiem nacjonalistycznych kłótni z przedkładaniem wydumanego interesu narodowego ponad dobro wspólne. Ale skąd wniosek, że traktat został odrzucony z niewiedzy? Z badań. Oczywiście nie moich. Profesor amsterdamskiego uniwersytetu przeprowadził badania na społeczeństwach krajów, które wcześniej odrzuciły projekt Konstytucji Europejskiej. Z jego badań jasno wynika, że około 30% osób zagłosowało na "nie" ponieważ nie wiedziało dokładnie o co w tym wszystkim chodzi, w jakim kierunku będzie zmierzała Unia, co się zmieni. I identycznie było teraz w Irlandii - tamtejszy ciemnogród straszył aborcjami, eutanazjami, związkami homoseksualnymi, no i prosty lud w to uwierzył. Szansa na jakąś sensowną reformę Unii nie została może zaprzepaszczona, ale bardzo skutecznie wyhamowana.
Czemu sensowna reforma? Ponieważ obecnie Unia Europejska powoli staje się zbitkiem państw, w którym każdy kraj ciągnie w swoją stronę, a wspólne komitywy największych państw członkowskich zaczynają decydować za wszystkich. A przecież nie o to w tym wszystkim szło. Musi być wypracowany jakiś wspólny kurs, którym podążać będzie Unia jako całość. Potrzebny jest urząd Prezydenta UE, potrzebny jest urząd Ministra Spraw Zagranicznych Unii Europejskiej. Jeśli nie będzie wspólnej polityki międzynarodowej to Unia nigdy nie będzie miała szans na prowadzone skutecznej polityki wobec takich mocarstw jak USA, Chiny czy Rosja. Właśnie, Rosja. Kraj, który chyba najbardziej cieszy się z odrzucenia traktatu przez Irlandczyków. Przecież im jest to jak najbardziej na rękę. Im bardziej skłócona jest bowiem Unia, tym więcej oni mogą ugrać dla siebie. Czy to tak trudno naprawdę dostrzec?

Mjuzik na dziś. Electropunkowo będzie. I brytyjsko zarazem. The Fourth Criminal. Wczoraj wystąpili w radiowej Trójce. Nie są jeszcze za bardzo znani w Wielkiej Brytanii ani tym bardziej w Polsce. Jednak brzmią ciekawie. Jednego fajnego kawałka możecie posłuchać na przykład na last.fm tutaj.

niedziela, 8 czerwca 2008

Wszystko gra (Match point)


Ten film obejrzałem z trzech powodów. Po pierwsze osoba Woody'ego Allena, jako odpowiedzialnego za stworzenie tego dzieła mogła gwarantować dobre kino. Obsadzenie w głównej roli Scarlett Johansson to już w ogóle sam w sobie wystrczający argument, by mnie do czegoś przekonać. No a po trzecie sama fabuła też wydała mi się z zajawki w miarę ciekawa. No to po tym wstępie zapraszam do lektury mojej recenzji, która została opublikowana w Elkander.pl:

"Wszystko gra" ("Match Point") to jeden z najnowszych filmów Woody'ego Allena. To także jeden z pierwszych jego obrazów, w którym odszedł od tak typowego dla siebie schematu - komedii osadzonej w realiach nowojorskiego Manhattanu. Poza tym "Wszystko gra" jest dopiero bodaj trzecim filmem, w którym sam Allen nawet przez chwilę nie pokazuje się na ekranie.
Skoro nie komedię, co więc serwuje nam ten wybitny reżyser? Dosyć ciężki thriller z elementami filmu psychologicznego. Oczywiście pewne akcenty komiczne również w dziele się pojawiają - są to już tylko jednak malutkie smaczki.
Jeśli chodzi o samą fabułę, to nie jest ona może nie wiadomo jak oryginalna, ale poprowadzona w taki sposób, że nawet pewne potknięcia czy uproszczenia fabularne nie rażą. Allen porusza w swoim dziele problem stary jak świat - mówi o tym, że wszystkim rządzą pieniądze i to one warunkują nasze życie. Do tego dochodzi motyw młodego instruktora tenisa - Chrisa, który wywodzi się z biednej irlandzkiej rodziny. To, do czego doszedł już w życiu, zawdzięcza jedynie sobie i swojemu uporowi w dążeniu do z góry określonego celu. Szansa na zmianę życia otwiera się, gdy na korcie poznaje Toma. Panów połączy wspólna pasja do opery, poza tym w Chrisie zakocha się siostra Toma. Drzwi do brytyjskiego establishmentu zostały otwarte.

Całość w tym miejscu.

I może jeszcze jakiś motyw muzyczny. The Ting Tings i kawałek "That's Not My Name". Popowe do bólu, ale jakże inne od tego koimercyjnego popu, który można usłyszeć w komercyjnych rozgłośniach. Polecam.

piątek, 30 maja 2008

Rewolucje seksualna i obyczajowa, i jaka tam chcecie

Ostatnio z moim znajomym starliśmy się poglądami na sprawę rewolucji seksualnej i obyczajowej. Oczywiście ja okopałem się w okowach tak zwanego postępu i nowoczesności, on zaś tak zwanego konserwatyzmu. Nie trudno odgadnąć, że do żadnego sensownego kompromisu nie doszliśmy. Poza jednym. Że początkowe założenia ruchu emancypacyjnego kobiet były jak najbardziej pozytywne, bo dążył do wyzwolenia kobiety z różnych społecznych więzów, a co najważniejsze, był to ruch, który zapewnił kobietom możliwość aktywnego uczestniczenia w kształtowaniu sceny politycznej. Jeśli chodzi o prawa wyborcze, to tutaj ten ruch nie ma praktycznie żadnych przeciwników. No może poza tak skrajnymi konserwatystami jak Korwin-Mikke, który najchętniej widziałby kobiety tylko przy garach, a powrót porypanych wartości patriarchalnych uznałby - obok cudu gospodarczego - za największy dopust boży. Zostawmy jednak tego pana w spokoju. Głównym zarzutem mojego znajomego było rzekomo zbyt duże wyzwolenie kobiet, niezgadzanie się z ruchami feministycznymi. Nie podobało mu się także obecne traktowanie kobiety jako produktu i obiektu pożądania. Ok, no to mamy naświetlony problem z jednej strony. I wystarczy. Teraz moje zdanie na ten temat. W miarę od początku postaram się zacząć, choć pewnie jak zwykle z piętnaście dygresji po drodze zrobię. Generalnie nie podoba mi się krytykowanie ruchu feministycznego, bo przy tych wszystkich "ale", jakie mogę mieć pod jego adresem, to zapisał się on bardzo chlubnie w naszej historii. Kobieta przestała być bezbronną istotą ciągle komuś podporządkowaną. Przypomnę tylko, że nawet wybitni ludzie zawsze mieli jakieś niezdrowe fascynacje do uzależniania kobiety. Nawet taki Napoleon nazywał ją w swoim kodeksie "wieczyście małoletnią" i w wielu aspektach pozbawiał możliwości samodecydowania o sobie. Tylko oczywiście tutaj można zaraz wytoczyć jako kontrargument przykład skrajnego samodecydowania, skrajnej niezależności, który przejawiał się nawet w czymś takim, jak ruch, który propagował maksymalną dowolność w samozadowalaniu się kobiet. Dosłownie. Tak, tak, działo się coś takiego w Stanach Zjednoczonych kiedyś. W sumie nic w tym złego, tylko sposób w jaki było to sprzedawane, cała ta otoczka filozoficzna, była jakaś taka pseudobuntownicza w stosunku do całego męskiego świata.
Z kolei jeśli mówimy o traktowaniu kobiety jako produktu czy obiektu pożądania, to mamy do czynienia raczej z zupełnie inną sprawą. Bo z rewolucją feministek niewiele ma to wspólnego, które raczej zdecydowanie bronią się przed takim traktowaniem. Tutaj bardziej możemy mówić o czymś, co szumnie przez postępowych dziennikarzy jest nazywane rewolucją obyczajową czy seksualną. Tylko jakaś marna ta rewolucja w sumie była i jest. Niby powinno to być widoczne na każdym kroku, a osobiście mam wrażenie, że po prostu więcej się wokół tego robi szumu w mediach, niż jest to tego warte. To co widać w normalnym życiu z tej rewolucji, to tylko to, że zmieniło się podejście do rozmów o seksie. To już nie jest temat tabu, o którym mówimy po cichu i z zażenowaniem.
Kobiety jako produkt. Rozdmuchane hasło. Seks się sprzedaje i to jest tak oczywiste, jak to, że Ziemia jest okrągła (eliptyczna?). Tylko co w tym złego? Ja w tym nic złego nie widzę. Jeśli coś działa na klientów, to dlaczego tego nie stosować? Skoro wiadomo, że ładna kobieta przyciąga wzrok, to czemu udawać, że tak nie jest? Co osiągniemy taką fałszywą poprawnością? Pewnie nic. Więc dajmy sobie z tym spokój i dopóki tylko nie przybiera to jakichś zniesmaczających form, to nie ma w tym - według mnie - nic złego.
A że kobiety są obiektami pożądania? No litości, a kiedy nie były? Jeśli tylko nie miały dwudziestu kilogramów nadwagi i nie były brzydkie, to chyba zawsze. Oczywiście ideał piękna zmieniał się na przestrzeni wieków. Ale na pewno nie mam tutaj ochoty pisać o rubbensowskich kształtach, bo taki to dla mnie ideał piękna, jak z Dody dobra piosenkarka.
Poza tym, przy okazji takich rozważań kojarzy mi się jeszcze konflikt dwóch światów - cywilizacji zachodniej i Wschodu. Pod pojęciem "wschód" dla uproszczenia pozwolę sobie pisać jednocześnie o Islamie oraz świecie hinduskim, o którym ostatnio też sporo zdarzyło mi się słyszeć. Moje sympatie, oczywiste to chyba jest, są zdecydowanie po stronie naszej cywilizacji. Cywilizacji postępu i nowoczesności. Czasami trochę bezmyślnego postępu, ale generalnie jak najbardziej pozytywnego. Jakoś nie potrafię doszukać się piękna ani w konserwatywnej tradycji Indii, ani w zaścianku ideologicznym jakim dla mnie jest Islam. Nie rozumiem przy tym tych wszystkich obrońców Islamu, tych wszystkich dziennikarzy, którzy niczym na zamówienie produkują teksty o tym, jaki to Islam jest wspaniały, jaki tolerancyjny. Litości, skończmy z tymi bredniami. Islam jak większość religii krępuje pozycje kobiety. Co ja piszę, przecież nawet w chrześcijaństwie pozycja kobiet nigdy nie była tak zła, jak tam. W chrześcijaństwie nigdy nie było fanatyzmu religijnego na taką skalę jak w Islamie. Przypomnę bowiem tylko, że osławione krucjaty wcale nie były szerzeniem wiary. To były po prostu wyprawy mające przynieść zysk czy to polityczny, czy materialny. Ja ogólnie nie podzielam jakichś zbiorowych zachwytów nad tradycją. Czasami posuwam się nawet do świadomego egoizmu. Oczywistym przecież jest to, że zdaję sobie sprawę z tego, że to do czego doszliśmy obecnie jest wynikiem pracy wielu pokoleń. Tylko wkurza mnie takie ślepe zapatrywanie się w te wartości. Wartości, które w ogromnym stopniu już się zdewaluowały i nijak nie mogą być przenoszone do świata nam współczesnego. Każdy wiek, każde pokolenie ma swoje prawa. Każda wybitna osoba - coby daleko nie szukać, choćby Mickiewicz - nawołuje do tego, by iść z duchem czasu, że młodość musi mieć swoje prawa i marzenia. Jeśli bowiem MY nie będziemy wierzyć w taką utopię, że ten świat może stać się lepszym miejscem dla wszystkich, to kto ma w to, do cholery, wierzyć?

I na zakończenie nowomodni The Teenagers i ich piosenka zadedykowana Scarlett Johansson. Do dedykacji chłopaków oczywiście się przyłączam:


Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki


Na Elkanderze pojawiła się moja nowa recenzja poświęcona najnowszej odsłonie filmów z cyklu o Indianie Jonesie. Do lektury serdecznie zapraszam.

Po 19 latach na ekrany kin powrócił najbardziej znany archeolog świata - Indiana Jones. Cykl krucjat Indiy'ego stał się już kultowym, a film, tworzony głównie z myślą zapewnienia widzom tylko rozrywki, obrósł w legendę, z którą teraz postanowiono się zmierzyć. Co za tym idzie, oczekiwania wobec "Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki" były ogromne. Może to być zabójcze dla filmu, bowiem jeśli ktoś wyimaginuje sobie niewiadomo jak idealne dzieło idąc na ten film, może się zawieść. Najnowsza odsłona filmu z Harrisonem Fordem nie jest niczym oryginalnym ani genialnym. Zauważmy jednak, że poprzednie filmy o panu archeologu również nie aspirowały do miana arcydzieł kinematografii. Miały być to filmy zapewniające bardzo dobrą rozrywkę - i jeśli tak podejdziemy do całej serii, w tym do najnowszej części, to na pewno się nie rozczarujemy.

Czytaj dalej...

środa, 21 maja 2008

Adam Michnik - spotkanie z Redaktorem Naczelnym Wyborczej

Miałem dzisiaj niekłamana przyjemność uczestniczyć w spotkaniu z wybitnym - według mnie - dziennikarzem, jakim jest Adam Michnik - redaktor naczelny "Gazety Wyborczej". Spotkanie odbyło się w auli Uniwersytetu Śląskiego. Swoją drogą, lekka wtopa Śląskiego. Wiedząc - a przynajmniej spodziewając się tego, że na spotkanie z kimś takim jak Michnik przyjdzie na pewno dużo osób, mogli zorganizować całą imprezę w innym miejscu. Choćby w którejś z auli wydziału prawa. Raz, że dużo większa, a dwa, że bardziej reprezentatywna. Ale to szczegół. Michnik pojawił się na Śląskim z dwóch powodów. Pierwszym było zaproszenie do poprowadzenia wykładu o wizji lepszej Polski, czy czegoś w tym stylu, mniejsza z dokładną nazwą. Najważniejsze, by oddać sens o czym to było, a nie przerzucać się zbędnymi tytułami. Drugim powodem na pewno była chęć promowania swojej nowej książki "W poszukiwaniu utraconego sensu". Co ciekawie, wcale tak dużo o niej nie mówił i w związku z tym nie można mu zarzucić, że na siłę zmuszał kogoś do dokonania zakupu.
Redaktor naczelny Wyborczej mówił więc między innymi o granicach wolności w demokratycznym państwie. Temat bardzo aktualny i istotny, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń - mam tutaj na myśli groźby IPN-u pod adresem Wałęsy. Takie rzeczy tylko w Polsce. Tylko u nas pluje się na autorytet taki, jakim jest były prezydent. Tylko u nas kopie się osobę, która otrzymała Nagrodę Nobla. Tylko u nas nie potrafi się uszanować osoby, która szanowana jest we wszystkich innych krajach zachodniej Europy. Takie rzeczy tylko w Polsce.
Michnik poruszył także kwestię lustracji. Wyjaśnił przy tym o co mu chodzi z tą całą lustracją. Wyjaśnił, bo niektórzy są tak mało inteligentni, że nie potrafią zrozumieć za pierwszym razem. Nigdy bowiem Adam Michnik nie był przeciwny lustracji w kontekście ukarania zbrodniarzy komunistycznych. Tylko, jak mówił, od tego są sądy i żadna gra teczkami nie jest tutaj potrzebna. Poza tym, litości, ile można bawić się w lustrację. To już nudne się robi. Mnie naprawdę niewiele obchodzi to, czy ktoś był agentem 40 lat temu czy nie. Jakie, do cholery, ma to znaczenie teraz? Odmieni to kraj? Wpłynie na rozwój gospodarczy? Bez jaj...
Ciekawą sprawą, którą poruszył Adam Michnik była także kwestia podchodzenia obecnie do pewnych wydarzeń z naszej historii. Jak to słusznie zostało zauważone odbywa się w to sposób bardzo prostacki, bez analizowania kontekstu historycznego i społecznego. Nie można przecież oceniać pewnych czynów pewnych osób z naszej perspektywy, dysponując wiedzą taką, jaką my dysponujemy teraz. My wiemy to teraz, osoby, które dokonywały pewnych czynów wtedy, tej wiedzy nie miały. Łatwo więc teraz prawicowym bojownikom wykrzykiwać, że zdrajcy, że komuchy, że agenci, że lustrować, że ukarać. Litości. Sprawa okrągłego stołu - teraz, analizując tę sprawę, możemy powiedzieć, że ok, można było to rozwiązać inaczej. Ale jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie wierzył, że komunizm upadł. Poza tym - według mnie - rozwiązania kompromisowe, pokojowe są najlepszymi, jakie można sobie wymarzyć. Poza tym nie oszukujmy się. Okrągły stół to już nie było porozumienie z komunistami. Żaden z obecnych tam "komunistów" nie wierzył przecież już w te wypaczone idee Marksa i Engelsa.
Michnik - Rydzyk. Oczywiście. Przecież nie obyłoby się bez tego konfliktu. Agenci środowisk Radia Maryja nawiedzili również to spotkanie. Niestety, marnie się popisali. Nie dość, że ich czołowy przedstawiciel wykazał się ogromnym chamstwem i bezczelnością przerywając wykład Michnikowi na samym początku, to jeszcze poniżył się sam dodatkowo swoją głupotą. Posługiwał się jedynie wyświechtanymi frazesami i banałami, że żydzi, że niemieckie media, że układ, że front i tego typu idiotyzmy. Głupota ludzka nigdy nie umrze - jak to słusznie zauważył Michnik.
Generalnie to chyba tyle, na co chciałem szczególnie zwrócić uwagę. Podkreślę raz jeszcze, że cały wykład był niezwykle interesujący, ciekawy, intrygujący i merytoryczny. Michnik poraz kolejny udowodnił, że mimo licznych szykan pod jego adresem jest świetny dziennikarzem i, walnijmy tu banał, autorytetem dla pewnych środowisk.
Korzystając z okazji, pozwolę sobie na poszerzenie tego zagadnienia. Przy okazji lans własnej osoby. Na pierwszy ogień niech pójdzie recenzja książki "Michnikowszczyzna" Rafała A. Ziemkiewicza, którą miałem przyjemność zrecenzować:
Rafał A. Ziemkiewicz "michnikowszczyzną" nazywa "nie tylko zespół głoszonych przez Michnika tez i postulowanych przez niego zachowań", ale również grono osób, które, zdaniem autora, współtworzą jego propagandową linię w "Gazecie Wyborczej". Czy faktycznie, tak jak twierdzi publicysta, możemy mówić o takim zjawisku i o tak dużej skali, jaką rzekomo ono przybrało? Cóż, wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie nawet po lekturze tej książki nie będzie do końca oczywista, bo jedni - jak zresztą sam autor pisze - będą chcieli oddać Michnikowi sprawiedliwość, drudzy zaś ją wymierzyć.
Wątpliwości raczej nie może budzić to, że Michnik stał się dla wielu osób pewną wyrocznią moralną i przewodnikiem, który na łamach "Wyborczej" lansował takie wartości jak tolerancja, nowoczesność, rozwój, europeizację polskiego społeczeństwa i wiele innych postulatów. Michnik bardzo ostro wypowiadał się również o "prawicowym ciemnogrodzie" czy dekomunizacji pewnych struktur politycznych.
Do dalszej lektury zapraszam w to miejsce.
Polecam również mój artykuł "Od Michnika do Rydzyka":
Już od kilku lat toczy się w Polsce spór między dwoma wielkimi demagogami. Z jednej strony jest liberalno-lewicowy Michnik, który na łamach swej "Gazety Wyborczej" propaguje pewne wartości i zarazem wyśmiewa tak zwany prawicowy ciemnogród. Na łamach swego pisma tworzy również linię propagandy, która przyczynia się do rozpowszechnienia wśród rządu dusz, nad którym sprawuje pieczę, głoszonych przezeń poglądów. Z drugiej strony jest Rydzyk, który dzięki swemu skrajnie prawicowemu radiu zasiewa wśród wiernych radiosłuchaczy ziarno zatrważających informacji. Informacji, które przez pewne grono osób traktowane są jak dogmaty. Ludzie, którzy się z poglądami Rydzyka nie zgadzają, zawsze przecież mogą być, w mniemaniu słuchaczy Radia Maryja, wyzwani od Żyda czy masona. A całość tutaj.

Nie może również zabraknąć motywu muzycznego na dziś. A dzisiaj słuchamy The Sunshine Underground w nagraniu "Borders". Jak dla mnie świetny, taneczny, bardzo energetyczny i żywiołowy zespół. Warto się z nim bliżej zapoznać - jeśli ktoś lubi dobrą muzykę, indie, electro-rock, dance-punk, czy coś w tym stylu.

sobota, 17 maja 2008

Scarlett, wyjdziesz za mnie?


Fajny film widziałem. Wyspę. Zanim jednak o tym, o czym był, kilka słów o odtwórczyni głównej roli. Zabójczo pięknej. Obdarzonej wszelkimi możliwymi talentami. No i jeszcze ten głos. Seksowanie zachrypnięty. Wszyscy już chyba domyślili się o kim mówię. Jeśli nie, to spieszę z informacją - Scarlett Johansson. Jest to aktorka, o której Robert Redford, w trakcie kręcenia "Zakliczna koni", powiedział, że nigdy nie widział tak emocjonalnie dojrzałej trzynastolatki. I w zasadzie to zdanie bardzo dobrze ją charakteryzuje. Scarlett, podejmuje się ról, czy w ogóle wyzwań, które zdają się być trochę ponad jej wiek. Przecież ta dziewczyna ma dopiero 23 lata, a angażuje się w rzeczy, których nie podołałyby o wiele bardziej doświadczone artystki. Choćby rola w "Czarne Dali". Jasne, część, krytyków po prostu ją zjechała za ten występ, uznając ją za najgorszy możliwy wybór do tej roli. Nie wiele lepiej ocenił ją za ten film, mój redakcyjny kolega z Elkandera, którego recenzję możecie przeczytać tutaj. Ja jednak nie zgadzam się z tym do końca. Ok, może i Scarlett nie czuła tutaj do końca klimatu, ale według mnie dała radę i potwierdziła swój ogromny talent. Poza tym Scarlett, to nie tylko świetna aktorka, to także osoba, która angażuje się w takie przedsięwzięcia, jak wszelkie akcje charytatywne, a ostatnio brała także udział w kampanii wyborczej Baracka Obamy. Ale tego wszystkiego jeszcze było za mało Scarlett. Postanowiła, że chce śpiewać. Nagrała płytę z coverami Toma Waitsa. I kurcze, brzmi to dobrze. Ale nic w sumie dziwnego, do prac nad płytą została zaangażowana śmietanka nowojorskiej sceny muzycznej. Efekt nie mógł być po prostu inny.
A teraz o filmie. Oczywiście już będzie tylko w kilku słowach, bo tak to już ze mną jest. Dać mi taką Scarlett, to cała reszta zejdzie na dalszy plan. Generalnie "Wyspa" oparta była na ciekawej koncepcji, w której początkowo myślimy, że mamy do czynienia z jakimś podporządkowanym społeczeństwem, w którym wszystko jest kontrolowane. Smaczku dodaje, rzekoma katastrofa ekologiczna, która miała miejsce poza tajemniczym ośrodkiem. Do tego dochodzi motyw tajemniczej wyspy - jedynego miejsca na świecie, które rzekomo nie zostało skażone. Jak się okaże, nie wszystko wygląda tak, jak jest to wpajane mieszkańcom ośrodka. Nic nie jest takie, jak im się wmawia. Wszystko jest tylko iluzją. Ale nie chcę zdradzać więcej, bo być może, ktoś zechce obejrzeć ten film, więc nie chcę psuć przyjemności z niespodzianki jaką zaserwowali autorzy filmu.
"Wyspa" porusza także bardzo interesujący i niezwykle kontrowersyjny problem, jakim jest klonowanie ludzkich organizmów. Jest to na pewno kwestia złożona, której nie możemy jednoznacznie rozpatrzyć. Bo z jednej strony oczywiście pomaga to w leczeniu ludzi, może zepchnąć śmierć na dalszy plan, możemy poczuć się panem naszego życia. I to jest świetne. Mi się podoba. Tylko jakim kosztem. Czy takie eksperymenty nie wymkną się spod kontroli? Czy sklonowane osoby nie okażą się wrażliwymi istotami, które również czują, kochają i pragną żyć? Czy będziemy w stanie traktować je tylko jako produkty służące do zaspokajania naszych egoistycznych potrzeb? Trudno odpowiedzieć, prawda? No właśnie...

Skoro tyle pisałem o Scarlett, to na zakończenie Scarlett raz jeszcze. Tym razem śpiewająca i wykonująca utwór Falling Down:

czwartek, 15 maja 2008

Renton - Take-OFF!


Renton to zespół, który robi naprawdę błyskotliwą karierę. Oczywiście w naszym małym indie, alternatywnym światku. Chłopaki na scenie po raz pierwszy pojawiły się na otrzęsinach swojej uczelni w 2002 roku. Później pierwsze demo wydał im rektor SGH. Potem już poszło łatwo – koncert przed The Car Is On Fire, na którym zauważył ich Piotrek Stelmach z radiowej Trójki i umieścił ich kawałek „3 days” na swojej składance „Trzymaj z nami, część 2”. Co było dalej? Występ na Offestiwalu, rok później na gdyńskim Open’erze, w międzyczasie użycie piosenki „Hey girl” w reklamie Ery, a teraz wreszcie jest ich debiutancki album „Take-off”, który ujrzał światło dzienne dzięki nakładowi Polskiego Radia.
Płyta w zasadzie jest kompilacją, na której zostały zebrane ich najlepsze kawałki z lat 2003-2007. Oczywiście wszystkie utwory zostały odświeżone, a ich hicior „Hey girl” słyszymy już w bodaj trzeciej wersji – i jak dla mnie najlepszej. Do tego jest kilka nowych piosenek, a sami autorzy mówią, że chcieli pokazać się z różnych muzycznych stron. Nie chcieli nagrywać wszystkich piosenek w stylu „Hey girl”, nie chcieli być kojarzeni tylko z takim brzmieniem. I dobrze.
Na longplay’u mamy więc trzynaście bardzo żywiołowych, rozbujanych, tanecznych, indie rockowych kompozycji, w których niezwykle wyraźne są wpływy indie popu oraz college rocka. A jeśli wskazywać zespoły, które mogą być fascynacjami dla Rentona, to powiedziałbym, że czasami można się tutaj doszukać brzmień podobnych do Franza Ferdinanda, The Strokes i w ogóle całej sceny amerykańskiego college rocka.
Przewrotna jest sama nazwa zespołu – o czym może warto było wspomnieć wcześniej. Została ona zaczerpnięta od nazwiska bohatera filmu Trainspotting – Marka Rentona. Jest to postać, która odrzuca wszystkie te wartości, jakie niesie za sobą klasa średnia. Jednak jak twierdzą chłopaki z zespołu, nie chodzi tutaj o jakiś bezmyślny bunt z ich strony, tylko o wyrażenie pewnej prowokacji, pójścia trochę pod prąd. Jak bowiem mówią, każdy z nich jest w pewnym stopniu konformistą, który lubi uroki konsumpcji, ale nie uzależnia się od nich, traktuje je z umiarem, nie są to rzeczy, które determinują ich życie.
Teksty? Można byłoby się posłużyć w tym miejscu słowami Alexa Turnera z Arcitc Monkeys, który powiedział, że o czym by nie śpiewali, to i tak w sumie chodzi o nawiązywanie oraz zrywanie kontaktów z dziewczynami. I nie przesadzając takie są teksty Renotna, ale jakoś to nie razi, podobnie zresztą jak u wspomnianych AM. Teksty odznaczają się jakąś fajną ironią, dystansem, licznymi odniesieniami do świata popkultury, choćby ten fragment: „who said red bull gives you wings / must have never tasted you”. A właśnie, cała płyta jest anglojęzyczna. Jednak zapisuję to zdecydowanie na plus, bo jakoś nie wyobrażam sobie takiego ciekawego brzmienia tego zespołu w naszym rodzimym języku.
Czyli co? Kupować? No jasne. Nawet się nie zastanawiajcie. To świetna płyta. Bardzo żywiołowa, energetyczna – no może poza cukierkowatym „Drifted” – która idealnie nadaje się na wiosnę.
A ich singla można posłuchać na przykład tutaj.

piątek, 9 maja 2008

Kolejne indie gwiazdy w Polsce!

Rok 2008 będzie wyjątkowo dobry dla miłośników ogólnie rozumianej muzyki indie. Podobnego wysypu wspaniałych zespołów, które odwiedzą nasz kraj już dawno nie mieliśmy. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że w końcu widać, że coś się u nas zaczyna dziać. Oczywiście, jak co roku, na wysokości zadania staje gdyński Open'er, który do grona tegorocznych gwiazd wczoraj oficjalnie dopisał brytyjskich Editors, którzy najczęściej pod względem brzmienia porównywani są do nowojorskiego Interpolu, który przypomnę również został zapraszony na tegoroczną edycję festiwalu. Poniżej na zachętę do dokładniejszego zapoznania się z twórczością Editors - jeśli ktoś jeszcze nie miał tej przyjemności - kawałek "An End Has A Start" z ich ostatniej płyty.



Ale to nie koniec dobrych wieści. Wczoraj w Programie Alternatywnym w radiowej Trójce po raz pierwszy usłyszałem o łódzkim festiwalu Pepsi Vena Music Festival, który odbędzie się w dniach od 2 do 5 października. Informacja została poparta niezwykle interesującą nowinką - przynajmniej jak dla mnie. Jedną z głównych gwiazd będzie The Klaxons, jedno z największych odkryć brytyjskiej sceny muzycznej ostatnich lat. Zespół charakteryzuje się bardzo ciekawym brzmieniem, które łączy w swej stylistyce rockowe fascynacje oraz elektroniczne wpływy. Zespół wypłynął na szersze przestrzenie po bardzo udanej wspólnej trasie koncertowej z gigantem brytyjskiej sceny - Franzem Ferdinandem. Miałem pewien problem, który kawałek z płyty Klaxons "Myths Of The Near Future" polecić w tym miejscu, a to z tego względu, że praktycznie wszystkie kawałki, które trafiły na ich longplay są po prostu doskonałe. Ostatecznie wybrałem Totem On The Timeline - obok "Golden skans" chyba mój ulubiony na płycie.



Jakby to powiedział Piotr Metz - Mind the gap.

niedziela, 4 maja 2008

Coldplay - "Violet Hill"!

Pierwszy singiel z nowej płyty brytyjskiego zespołu Coldplay, który powoli wyrasta nam na godnego następcę U2, bije wszelkie rekordy popularności. Ich utwór, który promuje nową płytę został zamieszczony na oficjalnej stronie, skąd można go oficjalnie i za darmo pobrać, w ciągu tylko pierwszych 24 godzin pobrano ponad 600 000 razy. Kawałek jest świetny, z ciekawym tekstem i bardzo fajnie zagranymi gitarowymi riffami, szczególnie solo na gitarze robi wrażenie, do tego dochodzi niezła praca perkusji. Wokal jak zwykle świetny, ale o takich oczywistościach w przypadku Coldplay'a po prostu nie wypada pisać. Ale czemu tu się dziwić, za produkcję płyty odpowiada ten sam pan, który również czuwa nad nowym albumem U2. Płyta "Viva La Vida" będzie na pewno godnym następcą poprzedniego albumu "X&Y", a lekkie powiewy hiszpańskich brzmień zdecydowanie wpłyną na uatrakcyjnienie albumu. Wymowna swoją drogą jest również okładka płyty, na której wykorzystano obraz Eugène Delacroix'a "Wolność wiodąca lud na barykady". Singiel za darmo do 6 maja można pobrać z oficjalnej strony, czyli stąd. A poniżej singiel do odsłuchania z YouTube'a:

sobota, 3 maja 2008

MGMT - Kids!

Control yourself
Take only what you need from it


Serdecznie chciałbym polecić dzisiaj piosenkę, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie jest to ich najbardziej znana piosenka - "Time To Pretend". MGMT urzekło mnie innym utworem, który jak dla mnie jest o wiele dojrzalszy, ciekawszy i po prostu lepszy niż główny singiel. Piosenka "Kids" jest absolutnie fantastyczna. Można jej słuchać wiele razy i nie ma się dość. Do tego dochodzi świetny tekst - bardzo wieloznaczny, który można rozumieć tak, jak ma się na to ochotę. Bardzo lubię taką dowolność. Generalnie jednak można powiedzieć, że w piosence zawarta jest pewna krytyka amerykańskiego stylu życia, w którym nie ma czasu na nic innego poza pogonią za sukcesem i pieniędzmi. Nie liczymy się z żadnymi konsekwencjami, a rzeczy, którymi się kierujemy są tak naprawdę nic nie znaczące.

We like to watch you laughing,
You pick the insects off plants
No time to think of consequences


I fragment, który naprawdę różnie można interpretować. Niszczenie środowiska? Podporządkowanie naszego życia instytucjom, które kierują naszym życiem, a przy tym nie pytają nas o zdanie? Żal za czymś utraconym? Pójście na łatwiznę wielu ludzi w trudnych sytuacjach?

The memories fade
Like looking through a fogged mirror
Decision to decisions are made
And not bought,
But I thought this wouldn’t hurt a lot.
I guess not


Zresztą posłuchajcie sami. Oceńcie i zinterpretujcie jak chcecie.

piątek, 2 maja 2008

Polish Indie Kids?

Przeczytałem ostatnio pewną wypowiedź wokalisty CKOD, w której pojawiły się dwie rzeczy, z którymi nie mogę się zgodzić. Dobrze, że Cool Kids of Death ma Kubę Wandachowicza, bo w przeciwnym razie bałbym się tego w jakim kierunku filozoficznym zmierzałby zespół, jaką tonację by przyjął. W wypowiedziach Wandachowicza można dostrzec trochę utopijności, ale niezwykle pozytywnej. Widać też u niego pewną wiarę w zmiany na lepsze. Ostrowski albo prowokuje, albo epatuje niepotrzebnym sceptycyzmem. Jeśli bowiem osoby takie jak on, bezpośrednio związane z muzyką nie będą widziały sensu w kupowaniu oryginalnych płyt, to na pewno sytuacja nie zmieni się na lepsze w naszym kraju. A nie o to przecież chodzi.
Natomiast zdecydowanie mogę się zgodzić z Wandachowiczem, który dostrzega potrzebę zrobienia czegoś, żeby zachęcić ludzi do kupowania oryginalnych płytek. Nie sieje defetyzmu i mówi o tym, że faktycznie coś się dzieje w naszej muzyce. Powstają składanki z niezależną muzyką, powstaje coraz więcej offowych zespołów, które niosą kaganek indie rewolucji w naszym kraju. Coraz więcej też polskich indie zespołów wydaje longplay'e. W tamtym roku mieliśmy głośną premierę Much z ich "Terroromansem", już w najbliższy poniedziałek mamy z kolei nie mniej głośną premierę debiutanckiej płyty zespołu Renton. A jeśli wszystko pójdzie dobrze, to dzięki inicjatywie pozytywnych zapaleńców z MegaTotal ukaże się płyta długogrająca kapitalnego zespołu, który jak dla mnie śmiało może być okrzyknięty polskim Placebo - ze względu na teksty i na barwę głosu wokalisty. Mowa oczywiście o zespole NeLL. Jakiś czas temu pojawiła się też płytka Lili Marlene. Niebawem chyba też powinno się coś zacząć dziać z debiutem płytowym sopockiej Saluminesi, która z kolei może być nazwana polskim Coldplay'em. Więc niech nikt mi tutaj nie chrzani, że nie rozwija się w Polsce kultura indie.
Kultura? Tak, kultura. Bo indie to nie tylko muzyka. To też pewien sposób życia, w którym ważne są takie rzeczy jak niezależność i bycie wolnym. To też pewien charakterystyczny sposób ubierania - wyrazisty, często pełen kontrastów, a chyba najbardziej popularnym elementem mogą być marynarki z różnymi znaczkami wpiętymi w klapę, ewentualnie czarne koszule, wąskie krawaty, białe pasy. W Polsce mamy do czynienia z kulturą indie. Może nie na taką skalę jak w innych krajach, ale coś się zaczyna dziać. Jak zwykle po prostu trochę opóźnieni jesteśmy.
Polish Indie Kids? Tak, uważam się, za indie dzieciaka. Może to trochę pretensjonalne, ale wolę taki pretensjonalizm niż jakąś sztucznie nadmuchaną poważność, którą ostatnio bardzo często mogę zaobserwować wśród niektórych ludzi z mojego otoczenia.


I na zakończenie utwór, ktróego po prostu grzechem byłoby nie zamieścić przy okazji takiego postu - The Killers "Indie Rock'n'Roll", podobnie jak ostatnio prezentowany utwór również z pierwszej płyty, na której tak pięknie grali i komu to przeszkadzało. Bowiem ich druga płyta poza kilkoma kawałkami nie robi na mniej już takiego wrażenia.

środa, 30 kwietnia 2008

W obronie mediów publicznych

Platforma Obywatelska już od dłuższego czasu prowadzi ostrą agitację wymierzoną swym ostrzem w podporządkowanie, uzależnienie od pewnych instytucji i pozbawienie niezależnych wpływów finansowych w postaci opłat z abonamentu media publiczne. Wypowiedzi polityków PO sprawiły, że wpływy z abonamentu w pierwszym kwartale zmniejszyły się o 14 mln, a warto zauważyć, że w tamtym roku odnotowany był pewien wzrost wpływów z abonamentu i wynosił on około 15 mln złotych. Czyli po tym spadku media publiczne wróciły praktycznie do punktu wyjścia.
Chciałbym na początku zaznaczyć wyraźnie jedną rzecz - to są media publiczne, nie partyjne, nie polityczne. A to się chyba ostatnio pewnym osobom myli i miesza. Nie może być tak, że każda partia po wyborach wyciąga łapy w kierunku mediów publicznych i próbuje się tam obstawić swoimi ludźmi. To są media publiczne, czyli media obywatelskie, na których prezentowany powinien być możliwie szeroki zakres poglądów politycznych - różnych, nie tylko aktualnie rządzącej partii. A na razie tak nie jest. Chociaż na plus Platformie trzeba zapisać to, że nie wyrzuciła na przykład prezesa Trójki, który mimo faktu, że został mianowany przez PiS jest bardzo dobrym dziennikarzem i menadżerem zarządzającym Trójką. Krzysztof Skowroński przywrócił Trójce dawne brzmienie i dawną jakość, która w okresach "radości słuchania", była mocno zachwiana. Wszystko wzięło się stąd, że pewnym środowiskom w ówczesnym czasie bardzo zależało na tym, by Trójka była samowystarczalna i gotowa do ewentualnej prywatyzacji. Jaki był tego efekt, każdy pamięta. Po trójkowej antenie pałętały się jakieś badziewia zakrawające już na miernotę muzyczną spod znaku Zetki czy RMFu. Na dobrym poziomie stały tylko audycje stricte muzyczne - choćby "3maj z nami" Piotrka Stelmacha, która niczym światełko w tunelu dawało znak fanom radia, że przyjdą znów dobre czasy. No i przyszły. Więc nie pozwólmy, by znów odeszły, bo jakimś politycznym pajacom zachciewa się pozbawiać media publiczne wpływów z abonamentu, który pozwala im tworzyć i nadawać audycje na tak wysokim poziomie, diametralnie odmiennym od tego znanego z rozgłośni komercyjnych.
Nie rozumiem dlaczego politycy nie mogą tego zrozumieć. Cholera, media publiczne, to media, które powinny być finansowane przez obywateli, a państwo, rząd, ministrowie, powinni trzymać swoje łapy jak najdalej od niego. Media publiczne mają zapewniać pluralizm, gwarantować swobodę i wolność słowa, oferować rozrywkę na wysokim poziomie, być drogowskazem kulturalnym. A bez wpływów z abonamentu bardzo dobrze wiemy, że nie jest to możliwe. Inaczej mówiąc: politycy - ręce precz od mediów publicznych.
Dlaczego politycy nie potrafią słuchać? Czemu są obojętni na apele prezesów mediów publicznych, prezesów telewizji komerycjnych (TVN, Polsat), którzy biją na alarm, że zniesienie abonamentu, to najgorszy z możliwych pomysłów?
Rozwiązanie? Kiedyś pisałem, że można byłoby oddzielić abonament radiowy od telewizyjnego. Do tego dodałbym kolejny postulat, zasugerowany tym razem przez pana Olejniczaka z SLD, który zaproponował, że wpłaty abonamentowe mogłyby być odliczane od podatku. Jak dla mnie świetny pomysł. Oby więcej takich idei, a jak najmniej chorych planów realizujących zawłaszczeniowe ambicje pewnych osób.

I akcent muzyczny na dziś: Biffy Clyro - Who's Gotta Match. Kawałek pochodzi z płyty "Puzzle".