środa, 30 kwietnia 2008

W obronie mediów publicznych

Platforma Obywatelska już od dłuższego czasu prowadzi ostrą agitację wymierzoną swym ostrzem w podporządkowanie, uzależnienie od pewnych instytucji i pozbawienie niezależnych wpływów finansowych w postaci opłat z abonamentu media publiczne. Wypowiedzi polityków PO sprawiły, że wpływy z abonamentu w pierwszym kwartale zmniejszyły się o 14 mln, a warto zauważyć, że w tamtym roku odnotowany był pewien wzrost wpływów z abonamentu i wynosił on około 15 mln złotych. Czyli po tym spadku media publiczne wróciły praktycznie do punktu wyjścia.
Chciałbym na początku zaznaczyć wyraźnie jedną rzecz - to są media publiczne, nie partyjne, nie polityczne. A to się chyba ostatnio pewnym osobom myli i miesza. Nie może być tak, że każda partia po wyborach wyciąga łapy w kierunku mediów publicznych i próbuje się tam obstawić swoimi ludźmi. To są media publiczne, czyli media obywatelskie, na których prezentowany powinien być możliwie szeroki zakres poglądów politycznych - różnych, nie tylko aktualnie rządzącej partii. A na razie tak nie jest. Chociaż na plus Platformie trzeba zapisać to, że nie wyrzuciła na przykład prezesa Trójki, który mimo faktu, że został mianowany przez PiS jest bardzo dobrym dziennikarzem i menadżerem zarządzającym Trójką. Krzysztof Skowroński przywrócił Trójce dawne brzmienie i dawną jakość, która w okresach "radości słuchania", była mocno zachwiana. Wszystko wzięło się stąd, że pewnym środowiskom w ówczesnym czasie bardzo zależało na tym, by Trójka była samowystarczalna i gotowa do ewentualnej prywatyzacji. Jaki był tego efekt, każdy pamięta. Po trójkowej antenie pałętały się jakieś badziewia zakrawające już na miernotę muzyczną spod znaku Zetki czy RMFu. Na dobrym poziomie stały tylko audycje stricte muzyczne - choćby "3maj z nami" Piotrka Stelmacha, która niczym światełko w tunelu dawało znak fanom radia, że przyjdą znów dobre czasy. No i przyszły. Więc nie pozwólmy, by znów odeszły, bo jakimś politycznym pajacom zachciewa się pozbawiać media publiczne wpływów z abonamentu, który pozwala im tworzyć i nadawać audycje na tak wysokim poziomie, diametralnie odmiennym od tego znanego z rozgłośni komercyjnych.
Nie rozumiem dlaczego politycy nie mogą tego zrozumieć. Cholera, media publiczne, to media, które powinny być finansowane przez obywateli, a państwo, rząd, ministrowie, powinni trzymać swoje łapy jak najdalej od niego. Media publiczne mają zapewniać pluralizm, gwarantować swobodę i wolność słowa, oferować rozrywkę na wysokim poziomie, być drogowskazem kulturalnym. A bez wpływów z abonamentu bardzo dobrze wiemy, że nie jest to możliwe. Inaczej mówiąc: politycy - ręce precz od mediów publicznych.
Dlaczego politycy nie potrafią słuchać? Czemu są obojętni na apele prezesów mediów publicznych, prezesów telewizji komerycjnych (TVN, Polsat), którzy biją na alarm, że zniesienie abonamentu, to najgorszy z możliwych pomysłów?
Rozwiązanie? Kiedyś pisałem, że można byłoby oddzielić abonament radiowy od telewizyjnego. Do tego dodałbym kolejny postulat, zasugerowany tym razem przez pana Olejniczaka z SLD, który zaproponował, że wpłaty abonamentowe mogłyby być odliczane od podatku. Jak dla mnie świetny pomysł. Oby więcej takich idei, a jak najmniej chorych planów realizujących zawłaszczeniowe ambicje pewnych osób.

I akcent muzyczny na dziś: Biffy Clyro - Who's Gotta Match. Kawałek pochodzi z płyty "Puzzle".

czwartek, 24 kwietnia 2008

O sprzedaży płyt słów kilka

Zainspirowany rozmową z moją koleżanką o Wielkiej Brytanii i o tym, jakobym był ślepo zapatrzony w ten kraj, tę kulturę i muzykę brytyjską postanowiłem nieco więcej jeszcze na ten temat napisać na blogu. Generalnie chodzi też o to, by nie być gołosłownym i by udowodnić, że to, co pisałem ostatnio o sprzedaży płyt CD w UK jest prawdą i ma swoje odzwierciedlenie w statystyce. Zanim jednak przejdę do statystyki, chciałbym przytoczyć pewien cytat, na którym oparte niejako, przynajmniej po części, będą moje rozważania. Piotr Metz napisał kiedyś następujące słowa o Wielkiej Brytanii: Zjednoczone Królestwo. Jedyne miejsce, gdzie muzyka wciąż jest ważna. Płyty się sprzedają w nakładach, a na koncerty nie ma biletów.
Można powiedzieć, że podobnie jak ja w poprzednim poście napisał tak, bo niezwykle ceni brytyjską muzykę i być może z tego względu nie patrzy krytycznie na rzeczywistą sprzedaż płyt CD w tym kraju. Przekonajmy się więc jak jest naprawdę!
Odpaliłem Google i zacząłem szukać jakichś informacji o sprzedaży płyt na świecie, ale głównie w UK. Na początek kilka słów o największych rynkach. Według wszelkich badań Zjednoczone Królestwo jest trzecim rynkiem muzycznym na świecie, za Japonią i Stanami Zjednoczonymi. Co prawda trudno znaleźć jakieś najnowsze badania rynku, ale można oprzeć się na nieco starszych, na przykład na tych z 2005 roku. Tylko w pierwszym półroczu łącznie w Wielkiej Brytanii sprzedało się 66,8 mln płyt CD (słownie sześćdziesiąt sześć milionów osiemset tysięcy płyt). Zawrotna ilość. Nie do zrealizowania w naszych realiach.
Jakieś szczegóły o sprzedaży? Nowa rewolucja rockowa już trochę trwa, w związku z tym na pierwszych miejscach sprzedaży nie ma już tylko zespołów stricte rockowych. Na pierwszych miejscach brytyjskich list sprzedaży jest obecnie Amy Winehouse, ale to chyba nikogo nie dziwi. Nie brakuje jednak w pierwszej dziesiątce zespołów typowo rockowych, choćby Snow Patrol, Coldplay, Kaiser Chiefs czy Arctic Monkeys. Obecność Arktycznych Małpek też jednak nie powinna dziwić nikogo, kto pamięta, że ich debiutancka płyta tylko w pierwszym tygodniu sprzedała się w nakładzie 33 tysięcy sztuk. A później było jeszcze lepiej - wydawca musiał dotłoczyć dodatkowy nakład płyt, bo po prostu wszystkie płytki zeszły ze sklepów.
Na listach sprzedaży w UK pojawiły się ponownie albumy typowo popowe, czy znaczy to więc, że rewolucja rockowa już się wypaliła? Oczywiście, że nie. Po prostu kilka lat temu był na tego typu muzykę ogromny boom, w tej chwili większość artystów jest dopiero w fazie przygotowywania kolejnych materiałów na swoje płyty. A poza tym Brytyjczycy raczej nie pokochają tak mocno żadnego innego zespołu, jak na przykład The Libertines czy Arctic Moenkeys, które, nie przesadzając, otaczane są już kultem na miarę The Beatles. Więc jest dobrze.
Wielka Brytania jest rynkiem w zasadzie hermetycznie zamkniętym na artystów spoza Wysp. Nie ma co tutaj wydziwiać i próbować podważać czy obalać tę tezę. Tak jest i kropka. Czasami pojawi się jakiś wyjątek, ale jest to chyba tylko wyjątek potwierdzający regułę, a nie stała tendencja. Ostatnio na rynku brytyjskim wyraźnie zabłysnęła Nelly Furtado, a wcześniej The Killers - zespół, który, nie ukrywajmy tego, mimo że pochodzi z Las Vegas, to swoim brzmieniem wyraźnie zbliża się do tego, jakie jest charakterystyczne dla muzyki indie z UK.
Szukając danych o sprzedaży płyt w Wielkiej Brytanii natknąłem się na podsumowania sprzedaży płyt w Polsce. Prawdę mówiąc byłem zaskoczony. Zaskoczony tym, że wśród najlepiej sprzedających się płyt były albumy "artystów", których prawie niekojarzę, lub niechcę kojarzyć. Piotr Rubik z nakładem 55 tys. sprzedanych płyt, Virginy i inne Dody tuż za nim. Tak naiwnie szukałem jakiegoś zespołu, który znam, który lubię, o którym słyszałem, ale niestety nic nie znalazłem. Dziwne to wszystko jakieś. Bo mimo wszystko nie chce mi się wierzyć, by polskie zespoły rockowe, indie, alternative popowe, nie były w stanie załapać się na taką listę. No litości... nawet Myslovitz się nie łapie? Kolejnym szokiem było to, że wiele wysokich miejsc była zajęta przez różne składanki typu "The best ever", ewentualnie sygnowanych logiem komercyjnych rozgłośni. Choć w sumie to ostatnie chyba nie powinno mnie dziwić. Czego tłum słucha, to kupuje. Chociaż nie... co ludowi wciskają, to kupuje.
Żeby jednak nie kończyć pesymistycznie, to jest jakieś światełko w tunelu na naszym rodzimym rynku muzycznym - od kilku lat obserwowany jest powolny wzrost ilości sprzedawanych oryginalnych płyt CD. Zjawisko, które jest jak najbardziej pozytywne. Co jest tego zasługą? Może powolna zmiana mentalności społeczeństwa, może obniżenie cen płyt przez część wydawców, może szacunek dla Artystów, a może te wszystkie czynniki w pewnym stopniu razem składają się na ten jakże pozytywny trend?

Było wcześniej o The Killers, więc na zakończenie ich fantastyczna (a już miałem napisać "kapitalna" ;) ) piosenka: Jenny Was a Friend Of Mine. Tak w ogóle to serdecznie polecam ich debiutancki album Hot Fuss.

wtorek, 15 kwietnia 2008

The Kooks - Konk!

Długo oczekiwana - przynajmniej przeze mnie - druga płyta The Kooks już jest! Od wczoraj można ją niby nabyć w dobrych sklepach muzycznych. Powiedzmy. Dzisiaj odwiedziłem wszystkie Empiki w Katowicach i w żadnym nie było jeszcze ich płyty, choć przypomnę - oficjalna premiera albumu miała miejsce wczoraj. No cóż, nasz kraj jak zwykle nieco opóźniony jest w stosunku do reszty Europy. Czym jest The Kooks? Brytyjskim zespołem, który dwa lata swoim albumem "Inside In/Inside Out" narobił sporo zamieszania w branży muzycznej. Nie jest to może jakieś bardzo ambitne i nowatorskie granie. Ale nie chodzi przecież o to, żeby każdy zespół silił się na jakąś oryginalność. Najfajniejsze w The Kooks jest to, że ich piosenki są strasznie optymistycznie, lekkie i takie po prostu przyjemne dla ucha, a do tego dochodzi ciekawy wokal. Zauważę może jeszcze, że za produkcję albumu "Konk" odpowiadał Tony Hoffer, który współpracuje również z The Fratellis. Jeśli wydaje wam się, że nie kojarzycie gościa ani zespołu to skojarzcie sobie reklamę Heinekena i tę charakterystyczną muzyczkę lecącą w tle - to właśnie The Fratellis. Z oczywistych przyczyn nie mogę na razie powiedzieć za dużo o samej płycie, więc polecę tylko ich singiel promujący drugi studyjny album. Troszkę jak "Ooh La" z debiutu. Przyjemna kompozycja. Jeśli cała płyta będzie trzymała ten poziom to będę usatysfakcjonowany. A myślę, że tak będzie. Aha, w audycji "Myśliwiecka 3/5/7" poza singlem można było usłyszeć jeszcze jakieś inne nagranie z tej płyty - z dużo ostrzejszymi gitarowymi riffami, co brzmiało dość interesująco jak na The Kooks. Ale ok, na razie tyle na ich temat.

The Kooks - Always Where I Need To Be

Czesław Śpiewa...

Czesław Śpiewa - nie mylić z Czesiem. Polak wychowany w Danii, wokalista i kompozytor, znany niektórym z Tesco Value. Ale bez biografowania tutaj. Jeśli ktoś jest zainteresowany życiorysem Czesława Mozily, to może sobie wystukać jego imię i nazwisko w Google. Chciałem tutaj o czymś innym napisać. O singlu promującym jego debiutancką płytę. Piosenkę usłyszałem w Trójce. I po prostu od razu stwierdziłem, że jest absolutnie genialna i cudowna. A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że zazwyczaj takiej muzyki nie słucham. Utwór "Maszynka do świerkania" ma jednak w sobie coś takiego, że z przyjemnością można się w nim zasłuchać, a po przesłuchaniu ma się nieodpartą chęć wysłuchać go raz jeszcze od początku. Czy to wynik ciekawego wokalu? Pomysłowego tekstu? Interesującego połączenia miejskiego folku, punku, kabaretu, tanga, alternatywy i sam nie wiem czego jeszcze? Pewnie wszystkiego po trochu. Zresztą zobaczcie sami i powiedzcie czy ta piosenka nie ma w sobie czegoś magicznego...

czwartek, 10 kwietnia 2008

Kultowy "Interpol" na Open'erze!

Jak poinformowali organizatorzy tegorocznej edycji Open'era, na festiwalu wystąpi jako główna gwiazda nowojorska formacja indie rockowa Interpol! Zespół powstał w roku 1998, do tej pory wydał trzy albumy - wszystkie równie genialne. W swoim brzmieniu nawiązują do takich gigantów rocka jak Joy Division czy Sonic Youth. Jednak nie kopiują tego bezmyślnie. Siłą zespołu są zimne gitarowe riffy i hipnotyzujący głos wokalisty. Do tego na każdej płycie możemy znaleźć wiele ciekawych eksperymentów z brzmieniem, poza tym każda płyta ma to, czego wielu innym albumom obecnie brakuje - niepowtarzalny klimat. Jak dla mnie świetna informacja. Jeśli ktoś wybiera się na Open'era, proszę o kontakt. Aha, a jeszcze przy okazji, wiadomo już, że z polskich zespołów na Open'erze wystąpią między innymi: Cool Kids of Death i Muchy.

Interpol "Slow hands":

wtorek, 8 kwietnia 2008

Generacja? Nie, dziękuję.

Chciałem napisać coś o moim pokoleniu, o mojej generacji, ogólnie o ludziach młodych, w podobnym mi wieku. Tylko, cholera, jak tu o tym pisać i nie popaść w jakiś banał, absurd, by nie powielać czegoś, co już zostało napisane. Swoją drogą ciekawe dlaczego tyle osób chce pisać o „swoim” pokoleniu i głosem jakimś tej generacji być. Śmieszne to w sumie jest. Bo nawet jeśli będziemy wypowiadać się nie wiem jak ogólnie, to i tak nasze poglądy przy korzystnych wiatrach będą zbieżne z niewielkim procentem grupy osób w podobnym do nas wieku. W ogóle jeszcze jedno spostrzeżenie na wstępie – mówimy o „naszym” pokoleniu. Skąd taka maniera? Chęć przywłaszczenia? Czy Erich Fromm miał rację pisząc o tym, że ludzie w coraz większym stopniu pragną tylko posiadać? Że zawłaszczają wszystko, co się da? Że już nic ich nie dotyka, oni teraz to posiadają – mają grypę, mają depresję. Wszystko jest ich, wszystko do nich należy. A przynajmniej tak im się wydaje. I jak byśmy się nie bronili przed tym, to chyba w każdym z nas jest ziarno takiego materialisty, który pod płaszczykiem buntu skrywa chęć posiadania czegoś – mniej lub bardziej wartościowego.
Mamy dwadzieścia lat. Niedługo będziemy mieć dwadzieścia kilka, potem trzydzieści, czterdzieści i tak dalej. Chcemy być wiecznie młodzi i piękni – i nie mówcie mi, że tak nie jest. Żyjemy w takim, a nie innym społeczeństwie. Społeczeństwie, które boskim kultem otacza młodość i piękność, w której każda zmarszczka jest misternie maskowana, a starość spychana na margines, próbujemy ją ukryć. Uciec od niej. Odsunąć. Wzbraniamy się przed nią. Granica, od której mówimy o kimś, że jest osobą starą, bardzo mocno przesunęła się w ostatnich czasach. Ale czy tak naprawdę coś się zmieniło? Czy zmieniło się to, że kiedyś umrzemy? I koniec. Kropka. Nic się nie zmieniło. Stworzyliśmy iluzję, obłudę, farsę.
Jak śpiewało Cool Kids of Death w piosence „Dwadzieścia kilka lat”: „To jest mój czas
Nikt mi tego nie odbierze / Dwadzieścia kilka lat / Ciągle w nic nie wierzę / Brak mi doświadczeń istotniejszych / Holocaustu, wojny, śmierci / Pornografia, telewizja / To mnie kształtowało”. Właśnie. To jest mój czas. Nic nas nie kształtowało? Ale o co chodzi? Wychowaliśmy się już w wolnej Polsce, nie musieliśmy się buntować, bo w zasadzie to już nie ma przeciwko czemu. Tak, tak. Choćbyście nie wiem jak chcieli, to nie wiem przeciwko czemu moglibyście, moglibyśmy się buntować. Żyjemy w czasach, gdy praktycznie wszystko nam wolno. Nie ma żadnych ograniczeń. A jeśli twierdzisz, że są, to odpowiedz na pytanie czy ktoś ci czegoś zabrania. Nie. Możesz pisać i mówić co chcesz. Masz dostęp do Internetu. I o ile ojciec nie załączy Ci filtra na przeglądarce to masz dostęp do wszystkiego. Szukasz czego chcesz, dowiadujesz się czego chcesz, odwiedzasz witryny, które wybierasz. Możesz wszystko. Kwestią problemu jest raczej to, czy potrafisz z tego korzystać. Nic więcej. „Brak mi doświadczeń istotniejszych”. No, „pokoleniem Kolumbów”, to my na pewno nie jesteśmy. I bardzo dobrze. Ja się z tego cieszę. A doświadczenia mamy. Tylko inne. Popkultura – to mnie kształtowało. To kształtowało Ciebie.
Żyjemy w czasach pseudobuntów. W ogóle bunt się skomercjalizował. No bo czym jest bunt w czasach, w których wchodzimy do dowolnej galerii handlowej i wychodzimy z niej jako dowolniej wybrany buntownik? Czym ma być bunt w czasach, gdy w każdym sklepie możemy kupić naszywki z hasłami „punk’s not dead”? Czym ma być bunt emo, gdy w każdym sklepie H&M możemy kupić wszystko co tylko chcemy z czaszkami – dosłownie wszystko, nawet majtki.
Patrząc na współczesne społeczeństwo zatrważa mnie szczególnie jedna rzecz. To dziwne przywiązanie każdej jednostki do jej status quo, to wyalienowanie od spraw, które jej bezpośrednio nie dotyczą, ten brak zaangażowania w sprawy społeczne, to olewactwo wszystkiego. Nie jest oczywiście tak, że wszyscy mają wszystko gdzieś i niczym się nie przejmują, niczym się nie interesują. Ale brak nam chyba młodej inteligencji na miarę tej przedwojennej. I nie pieprzę tu w żaden patetyczny sposób. Po prostu wydaje mi się, że mam prawo domagać się od młodych ludzi – w tym od siebie samego – większego zainteresowania kulturą, zwracana uwagi na sprawy społeczne, oderwania się od swojego ciasnego status quo. Cholera, mam do tego prawo moralne i nikt mi tego nie odbierze.
Że coś mi odbiło? Że co to kogo interesuje? No właśnie. Ale dlaczego nikogo teraz nie interesuje nic, co wyrasta poza czubek jego własnego nosa? Czemu ten świat się tak dehumanizuje i zatraca w jakimś skrajnym, źle rozumianym liberalizmie, spaczonej wolności, która jest rozumiana jako brak poszanowania dla jakichkolwiek norm. Wolność jest fajna. I nikt nie ma prawa nam jej odebrać. Jasne. Tylko czy potrafimy z tego korzystać? My, którzy studiujemy, poszerzamy nasze horyzonty, zdobywamy wiedzę, chyba w jakimś tam stopniu – tak. Ale reszta społeczeństwa? Co z nią? Czemu może działać, a tego nie czyni? Choćby tak banalna rzecz, jak wybory. Ileż to już elaboratów pisano na ten temat. Lud ma prawo iść na wybory, a nie idzie, bo, przepraszam za wyrażenie, ma wszystko w dupie. Co za ciemnogród. Czemu nie można zrozumieć tego, że mamy już demokrację i trzeba ruszyć dupę i pójść na te wybory, oddać głos i zmienić ten kraj? Może niekoniecznie zmienić – ale brać czynny udział w kształtowaniu i rozwoju sceny politycznej w Polsce. Mamy do tego prawo, więc korzystajmy z tego. Jeśli politycy będą musieli zacząć się liczyć z naszymi głosami, bo nagle frekwencja będzie wynosić jakieś 80%, to na pewno zmienią swoje postępowanie. Jeśli będziemy interesować się tym, co robią, jeśli będziemy ich kontrolować, to nie pozwolą sobie na tak wiele, bo będą wiedzieli, że w następnych wyborach możemy ich pozbawić ciepłej posadki.
Jeszcze o tych wszystkich „pokoleniach”, które to niby mamy we współczesnym świecie. Najpierw od przykładu, który od razu chciałbym obalić – „Pokolenie JPII” – cyrk na kółkach po prostu. Niby gdzie to pokolenie? To był sztuczny twór stworzony przez media po śmierci papieża. Nigdy czegoś takiego nie było i nie będzie. Papież był u nas w kraju bardzo ważną osobą. OK. Ale tylko w chwilach, gdy przyjeżdżał do kraju, a ludzie mogli iść go posłuchać, zobaczyć, pomachać chorągiewkami. Ilu z nich tak naprawdę wsłuchiwało się w jego słowa? Ilu z nich czytywało jego książki? Niewiele. Na pewno zdecydowanie za mało byśmy mogli mówić o jakimkolwiek pokoleniu. Obecnie możemy mówić o wielu pokoleniach – pokoleniu Google, pokoleniu Internetu, ale na pewno nie o pokoleniu JPII.
Swego czasu Kuba Wandachowicz opublikował w Wyborczej tekst zatytułowany „Generacja Nic”. Wiele w nim prawdy, z wieloma poglądami mogę się zgodzić, wiele mam identycznych jak on. To chyba musi o czymś świadczyć. Autora krytykowali po publikacji tekstu, głównie publicyści czy osoby, które miały jednak więcej niż te dwadzieścia kilka lat. Więc to musi świadczyć o tym, że był to jakiś głos pokolenia, generacji. I nie, nie chodzi o to, żeby bezmyślnie teraz się z tym identyfikować, wypisać sobie na koszulce „Generacja nic” i myśleć, że jest się kimś megafajnym. Po prostu czasami podobnie myślimy, kochamy wolność, domagamy się podobnych zmian, cenimy nowoczesność, tylko doceniajmy przy tym inteligencję i zwalczajmy do alienacyjne status quo.
W ogóle to byłbym mimo wszystko bardzo ostrożny z szafowaniem takim pojęciem, jak pokolenie. Bo oczywiście, że może zdarzyć się tak, że pewne wartości będą wspólne dla dużej grupy ludzi, ale zawłaszczanie sobie prawa do pisania w imieniu jakiegoś tam pokolenia sprawia, że narzucamy komuś nasze poglądy. Nikt przecież nie musi się z nami zgadzać. Niech więc autorzy pamiętają o tym i niech nie narzucają nam na siłę jakichś wartości i poglądów. Niech nikt nas nie przekonuje do czegoś. Potrafimy decydować i wybierać. Nikt nie musi mnie przekonywać, że jestem członkiem pokolenia JPII, bo doskonale wiem, że nim nie jestem.

Cool Kids of Death "Spaliny":

Fryderyki 2008, czyli TWA

Fryderyki 2008, czyli "Towarzystwo Wzajemnej Adoracji". Dlaczego? Ano dlatego, że od jakiegoś czasu mam wrażenie, że brak ludziom zasiadającym w komisji odwagi do wprowadzenia do grona finalistów zespołów bardziej alternatywnych, a nie tylko tego, co puszczają komercyjne rozgłośnie. A nie, przepraszam, z polskiej alternatywy jest zawsze Kasia Nosowska, z zespołów - HEY. No i w taki sposób kwestię alternatywy mamy załatwioną. Ale nie o to tutaj chodzi. Bo przy całym szacunku i ogromnym uznaniu dla Kasi Nosowskiej, uważam, że obecnie mamy do czynienia z jakimś hermetycznym salonem, który wytworzył się w pewnych środowiskach, a że Nosowska jest genialną autorką tekstów i w ogóle genialną artystką, to po prostu nie wypada jej nie uhonorować. Tylko, że to wszystko takie sztuczne. Bo poza Nosowską naprawdę mamy innych artystów, którzy równie, jeśli nie bardziej, zasługują na takie wyróżnienie. Nosowska jest osobą powszechnie znaną i rozpoznawalną, i dodatkowej reklamy nie potrzebuje. Jeśli jednak chodzi o młode zespoły to im taki poklask przydałby się jak najbardziej. Ale cóż, jak na razie jeszcze nie rozbijają się po salonach, nie zaliczają się do śmietanki, więc nie mogą dostać nagrody, jako ta alternatywa niekomercyjna. Jeszcze raz tylko podkreślę - pod żadnym pozorem nie podważam tego, że Nosowska zasłużyła na to wyróżnienie. Tylko litości. Który to już rok z rzędu Hey lub sama jego wokalistka zgarnia statuetkę? Czy nikt nie zauważa, że to robi się powoli nudne? Tak samo jak "Raz, Dwa, Trzy". Z innej beczki - "Strachy na Lachy" - też jakoś media za bardzo do nich nie przywiązywały wagi. Do czasu. Kiedy wypuścili płytkę "Autor" z nagraniami Kaczmarskiego, to od razu pojawiły się i pochlebne recenzje w prasie, i uznanie na salonach. Tylko, że tak prawdę mówiąc to ich ostatnia płyta w porównaniu z poprzednimi nie jest niczym rewelacyjnym. O wiele lepszy, jak dla mnie, był album pierwszy. Tyle, że o tamtym nie wypadało za bardzo się rozpisywać, a chwalić tym bardziej. Bo jak to, własne piosenki, własne teksty, własna praca... no co to ma być. Ale kiedy scoverowali takiego Kaczmarskiego to już jak najbardziej można chwalić. Nikt nie wyśmieje, że zachwalamy pod niebiosa jakiś tam zespół, jakiegoś tam wokalisty, który kiedyś założył Pidżamę Porno.
Nowa Twarz Fonografii - mam na myśli oczywiście kategorię wyróżnień przyznawaną w ramach Fryderyków - to już w ogóle śmiech na sali. Jeśli "Feel" jest tym zespołem, który ma uchodzić za twarz fonografii w naszym kraju, to chyba musi być bardzo źle z muzyką w naszym pięknym kraju. Kurde, ludzie, jak można było wybrać ten zespół? Wiem oczywiście jak, ale to retoryczne pytanie pełne rozpaczy wykrzykuję gdzieś tam do ludzkości. Nie zgadzam się z tym wyróżnieniem w ogóle i poniżej teledysk grupy, która jak dla mnie najbardziej zasługiwała - i zasługuje! - na to, by być obecnie twarzą naszej fonografii. Muchy z nagraniem "Najważniejszy dzień". Posłuchajcie i powiedzcie czy nie zasługiwali oni bardziej na to wyróżnienie...

piątek, 4 kwietnia 2008

The Age Of The Understatement

21 kwietnia. To będzie bardzo ważny dzień dla wszystkich fanów Arctic Monkeys, a szczególnie ich charyzmatycznego wokalisty - Alexa Turnera. Właśnie wtedy bowiem na rynek trafi debiutancka płyta pobocznego projektu wokalisty Arktycznych Małpek, który założył razem z członkiem The Rascals, Milesem Kanem, grupę The Last Shadow Puppets. Album promuje singiel "The Age Of The Understatement". Po singlu można przypuszczać, że będzie to coś zupełnie innego, niż to, co znamy z płyt AM. Trochę bardziej przypomina to brytyjskiego rocka z lat 60. Jakby nie było brzmi bardzo dobrze. Aha, a być może jeszcze w tym roku ukaże się również kolejny album Arctic Monkeys.

Co, do cholery, z tą muzyką?

No właśnie. Co, do cholery, z muzyką w tym Kraju nad Wisłą? Jak to możliwe, że dobra muzyka musi być nazywana alternatywną, w komercyjnych rozgłośniach radiowych króluje badziewny pop, a na niektórych dyskotekach w najlepsze rozkwita ponownie disco polo. "What the fuck?!", chciałoby się krzyknąć. Kogo to wina? Aha, oczywiście jeśli ktoś liczy na obiektywne podejście z mojej strony do tej tematyki, to przepraszam, nie ma czegoś takiego. Subiektywizm. Indywidualne spojrzenie na sprawę. To jest tutaj grane. Dlaczego więc brakuje nam, jako społeczeństwu, kultury muzycznej, którą śmiało można byłoby się pochwalić? Bezmyślnością w braniu tego, co serwują nam rozgłośnie? Beznamiętnym pochłanianiu papki, którą słychać w eterze? Jak bardzo spaczony gust muzyczny trzeba mieć, by zachwycać się piosenką z tekstem w stylu "boom, boom, I want you in my romm"? Kto odpowie na te pytania? Nagroda oczywiście jest przewidziana. A jakże. Suszozgryzarka.
Dobra. Trochę poważniej. Zastanawiałem się nieraz, jak to jest, że ludzie nie dokonują jakiegoś bardziej selektywnego wyboru tego, czego słuchają. Doszedłem do takiego wniosku, że masa ludzi po prostu nie zastanawia się nad tym, czego słucha, nie przywiązuje do tego większej uwagi. Ludzie wybierają te rozgłośnie, w których piosenki oparte są na banalnych rytmach z jeszcze banalniejszymi tekstami. Wszystko w myśl zasady - byle tylko coś tam w tle szumiało. A to "coś" to przeważnie syf. Tylko, że jakiś rytmiczny... mniej więcej tak "łup, łup, boom, boom, łup". Arcydzieło muzyczne po prostu. A przecież w muzyce nie liczy się tylko to, by było skocznie i szybko. Piotr Metz nawet w czasach, gdy pracował jeszcze w RMF FM pokazywał, że muzyka to nie tylko to, co zazwyczaj można usłyszeć w radio, że to nie tylko to, co ma wyraźną linię melodyczną. Że obok tej serwowanej przez media papki jest jeszcze drugie oblicze muzyki, zupełnie inne.
OK. Ludzie nie przywiązują więc wagi do tego, czego słuchają. Nie potrafią - lub im się nie chce - dokonać selektywnego wyboru. I z tego wynika, po części, odpowiedź na inne pytanie - dlaczego tak mało oryginalnych płyt sprzedaje się w naszym kraju. Nie, nie będę pisał o tym, że część płyt jest za droga. Nie. Chodzi o to, że jeśli ludzie nie przywiązują do czegoś większej uwagi, nie identyfikują się z tym, to nie czują automatycznie potrzeby wsparcia artystów poprzez zakup ich płyty. A co by było, gdyby ludzie czuli właśnie tę potrzebę identyfikacji? No to pewnie mielibyśmy wyniki sprzedaży płyt takie jak w UK czy w innych krajach. Namiastką tego, co mogłoby być, może być wynik sprzedaży debiutanckiej płyt Much. Poprzez różne występy w Trójce między nimi a fanami - dla których muzyka, to nie tylko to, co gra Zetka czy RMF - osiągnęli to, czego żadne discopolowe zespoły nie są w stanie osiągnąć. Muchy udowodniły, że mają coś do powiedzenia. I na efekt nie trzeba było długo czekać. Ostatnie wyniki sprzedaży płyty oscylowały około 7000 sprzedanych sztuk. Przypuszczam, że teraz ta liczba zbliża się już do 10 000.
Czyli co, ludzie, którzy słuchają innych rozgłośni czy w ogóle muzyki, innej niż alternatywna są gorsi i głupsi? Oczywiście, że nie. Chodzi mi tylko o to, że brak w tym wszystkim sensu. Przecież takie POPłuczyny nie zasługują na taki szum medialny, jaki wokół tego jest. Że o disco polo już nie wspomnę. Chociaż chwała rozgłośniom komercyjnym, że tego badziewa na swoich falach nie puszczają.
Każdy z nas ma wolną wolę. Może słuchać czego chce. Może wybierać. Dobrych zespołów na świecie, wartych przesłuchania, są tysiące. Niech każdy słucha takiego gatunku muzycznego, jaki mu najbardziej odpowiada. Ale niech czyni to świadome. Niech poszukuje. Wybiera. Słucha. Docenia Artystów.
Jako motyw muzyczny polecam dzisiaj kapelę z, powiedzmy, Łodzi - Vixo. Świetny polskie indie zespół. Niestety tak alternatywny, że ma ogromne problemy z wydaniem debiutanckiej płyty. Ale mam nadzieję, że jednak kiedyś chłopakom się uda.



Polecam też ich MySpace, gdzie można odsłuchać - oraz pobrać - ich EPkę: http://www.myspace.com/vixoband

wtorek, 1 kwietnia 2008

"Święte miasto" sparaliżowane


Jak właśnie przeczytałem na internetowej stronie częstochowskiej "Gazety Wyborczej" miasto zostało sparaliżowane. MPK strajkuje. Prawdę mówiąc już trochę dość mam tych wszystkich strajków. Rozumiem żądania pracowników, ale obecnie mamy taki natłok protestów wszystkich grup społecznych, że niedługo będziemy potrzebować jakiegoś harmonogramu czy rozpiski strajków. Wczoraj mieli strajkować sędziowie. Na całe szczęście, większość z nich zrezygnowała z tego chorego pomysłu. Trochę nie przystoi, według mnie, przedstawicielem tego zawodu uciekać się do takiego postępowania. A, przepraszam. Oni przecież nie mieli zamiaru strajkować. Oni po prostu, zupełnie przypadkowo pewnie, mieli zamiar akurat w tym dniu wykorzystać możliwość wzięcia urlopu na żądanie. Wracając jednak do Częstochowy. Czytając relację na stronie Wyborczej można odnieść wrażenie o straszliwym chaosie organizacyjnym jeśli idzie o sam strajk, brak jakiegoś konkretnego planu. Można także zauważyć straszną płytkość i brak umiejętności logicznego myślenia ze strony osób odpowiedzialnych za organizację protestu, czyli związkowców. Brak tam także umiejętności kompromisu, dyskusji, szukania porozumienia. Pojawiają się za to informacje o zrywanie rozmów, braku kultury osobistej, słabości przygotowania merytorycznego do strajku. Skąd taki wniosek? Z relacji dziennikarzy, w których można przeczytać, że zarówno pracownicy, jak i związkowcy dopuszczali się wulgarnych wyzwisk pod adresem zarządu, a dyskusję zamieniali w bezmyślny krzyk - byle tylko zostać usłyszanym. To nie świadczy wcale o tym, że jest się lepszym. Krzyk i wulgaryzmy to właśnie oznaka słabości, oznaka braku argumentów, nieumiejętności dyskutowania. Panowie związkowcy - wstyd! Zresztą, czego tu lepszego spodziewać się po związkach zawodowych, przecież one w większości już dawno przestały być, poza kilkoma pozytywnymi wyjątkami, środowiskami wzajemnej adoracji, w których dobro zwykłego pracownika jest mało istotne.
Strajk powinien być przemyślany, jakoś zapowiedziany. Nie można, ot tak, paraliżować całego miasta w imię jakichś tam protestów. Nie podważam tutaj bynajmniej słuszności żądań pracowników, chodzi mi jednak o formę w jakiej to się odbywa. Dziś jest pierwszy dzień kwietnia, ludzie kupili nowe bilety miesięczne. Czekali na przystankach czy to aubotusowych czy tramwajowych, i ani na jeden, ani na drugi środek lokomocji się nie doczekali. Czy ktoś zwykłym ludziom zwróci pieniądze za te straty poniesione przez strajk? Szczerze w to wątpię. Ach, i jeszcze jedno. Związkowcy pewnie nawet nie pomyśleli o tym, że taki nieprzemyślany strajk, to ogromne straty dla całego zakładu. Jestem ciekaw czy pojawi się jakaś informacja o tym, ile MPK straciło z powodu tego, że dziś ani jeden autobus i ani jeden tramwaj nie wyjechał z zajezdni.
Jaki ja tu widzę problem? Z tego, co można przeczytać, można wywnioskować, że obecnemu prezesowi MPK wcale nie zależy na tym, by przedsiębiorstwo przynosiło jakieś zyski. Dlaczego tak twierdzę? Bo ani jakoś specjalnie nie zależało mu na tym, by powstały nocne linie autobusów. A już wcześniej zrezygnowano z podmiejskich linii auobusów do Blachowani. Brak rozwoju firmy musi o czymś świadczyć. I świadczy. O rozleniwieniu. Skąd ono się wzięło? Ano stąd, że wcale za specjalnie nie musi mu na niczym zależeć. Przecież MPK jest w całości firmą finansowaną przez miasto Częstochowa. Gdyby może prezes MPK musiał się martwić o to, by firma przynosiła zyski, by się rozwijała, to może wszystko wyglądałoby teraz zupełnie inaczej.
W komentarzach na stronie Wyborczej można przeczytać wiele negatywnych opinii pod adresem pracowników MPK. Według mnie zupełnie niesłusznych. Bo jeśli kogoś już obwiniać, to związkowców. Przecież to oni w największym stopniu są odpowiedzialni za formę w jakiej odbywa się protest. Poza tym, przy okazji, ludziom zebrało się do wylewania jadu wiadrami. A to, że autobusy są stare, a to, że kierowcy źle ubrani. I o ile z drugim argumentem mogę się w pełni zgodzić, bo w każdym szanującym się mieście, kierowcy coś sobą reprezentują. Mają przynajmniej tę elegancką koszulę, kamizelkę. I jakoś to wszystko wygląda. A w Częstochowie faktycznie to leży. Kierowcy chodzą ubrani jak chcą. Czasami ich strój pozostawia wiele do życzenia. Jeśli zaś chodzi o to, jakie autobusy jeżdżą po Świętym Mieście, to nie przesadzałbym z tym. Od kilku lat systematycznie trwa wymiana starych autobusów na nowe i naprawdę nie jest źle, nawet w porównaniu z innymi miastami, choćby Katowicami. Aha, ktoś jeszcze coś pisał o kulutrze częstochowskich kierowców. No cóż, to raczej nie jest cecha generalna i wynika z indywidualnego charakteru człowieka. Nie każdy z nas musi być kulturalnym człowiekiem. Jednak praca z ludźmi - a taką po części jest praca kierowcy - wymaga elementarnych umiejętności dobrego zachowania.
Jedna fajna sprawa jednak pojawiła się w związku z tym strajkiem. Jak można było zobaczyć na fotkach zamieszczonych w Inetrnecie masa Częstochowian wsiadła na rowery i w ten sposób przemieszczała się po mieście. Prawie jak w Amsterdamie. Szkoda tylko, że u nas takie rzeczy czyni się z konieczności, a nie ze świadomego wyboru.
Ale żeby nie było tak smutno, to na osłodę teledysk Habakuka "Miasto" z gościnnym udziałem Muńka Staszczyka: