czwartek, 25 grudnia 2008

Najlepsze płyty 2008 roku!

Końcówka roku to okres licznych podsumowań. Każdy chce przedstawić swój prywatny top, swoich osobistych faworytów. I nic w tym złego.
Jaki był ten rok dla branży muzycznego? Podobno nie za dobry, ale tragiczny też nie był. Jak zwykle wieszczą śmierć CD, i jak zwykle CD przeżyły swoją kolejną śmierć. Nudne się to robi. Swoją drogą bardzo podobnie do winyli. Ostatnio mają się tak dobrze, jak już dawno nie miały. A słuchając głosów pewnych proroków można byłoby wywnioskować, że w tej chwili już nikt nie ceni muzyki słuchanej z dobrej jakości nośnika, dla nikogo nie jest ważne oryginalne opakowanie, i tak dalej. Jaka to bowiem przyjemność kolekcjonować pliki mp3? Gdzie w tym piękno płyt ładnie ułożonych na półce? Czy płyt winylowych odtwarzanych wręcz z nabożnością?
A jeśli chodzi o same nowe płyty? W moim odczuciu tak średnio w sumie. Pojawiło się trochę nowości, ale nie było chyba niczego takiego, co wywróciłoby branżę muzyczną do góry nogami. Kilka debiutów odświeżyło pewne nurty, wyczekiwane kolejne płyty znanych już zespołów - poza kilkoma wyjątkami - zapisały się po prostu dobrze. W samej muzyce zaś trochę więcej w tym roku elementów dance'owych, popowych, tanecznych. W samym rocku zaś ostatnio nieco niebezpiecznie mało rocka w rocku. Ale przyszły rok może będzie lepszy pod tym względem. Na szczęście są pewne zespoły, na które można liczyć - choćby Arctic Monkeys czy sam Alex Turner, którego zarówno NME jaki Roling Stone uznały za jedną z najważniejszych osób w brażny i które wpłyną na brzmienie nowej muzyki. Generalnie jednak rok 2008, to rok indie popu oraz ogólnie rozumianej muzyki tanecznej. A w Polsce? Jeszcze gorzej. Poza kilkoma dobrymi zespołami, które to wszystko ciągną, reszta dodaje sobie do nazwy prezentowanego gatunku słówko 'post' i tworzą coś, co jest sztuką dla sztuki i na trzeźwo wręcz nie do przyjęcia. A jeszcze jeden z zespołów, który miał być nadzieją polskiej sceny muzycznej w drugiej połowie roku - Coma - wydaje album, który jest cokolwiek słaby, poza zaledwie kilkoma utworami. Może na tym wystarczy słów wstępu. W sumie przecież aż tak źle nie było. Przykładem na to, że mimo wszystko coś dobrego w muzyce wciąż się dzieje, mam nadzieję, że będzie mój poniższy top, w którym pozwoliłem sobie zebrać dziesięć najlepszych płyt, według mojego subiektywnego zdania.

1. Kings of Leon - Only by The Night
Rewelacyjna płyta łącząca ciekawe i różnorodne brzmienia. Taki post-rock z malutką dawką elektroniki. Postmodernistyczna opowieść o życiu w brudnym, wielkim mieście, a w tle ironiczne teksty o miłości. Utwór z płyty? "Sex on Fire":



2. The Killers - Day&Age
Bardzo udany powrót tego zespołu z Las Vegas. Po średnio udanej płycie drugiej, pierwsza wraca do brzmień, które zjednały im grono wiernych fanów. Co prawda może i więcej tutaj indie popu, ale co tam. "Spaceman":



3. MGMT - Oracular Spectacular
Zdecydowanie najlepszy debiut tego roku. Nowojorscy czarodzieje łączą w swych brzmieniach rock, indie i synth pop, a w to wszystko wpleciona jest jeszcze muzyka taneczna z lat 80. "Time to Pretend":



4. Bloc Party - Intimacy
Jak dla mnie zespół, który przeszedł jedną z największych rewolucji brzmieniowych w ostatnich latach. Zaczęło się od garażowego rockowego grania. Później było dość mocno popowo, potem skrajnie elektronicznie. A potem był strzał w dziesiątkę. Wszystko zaczęło się od singla, który jest zdecydowanie jednym z najlepszych jakie słyszałem - "FLUX". Szkoda, że nie trafił ostatecznie na album. Jest post-rockowo, jest melodyjnie, jest tanecznie. "One Month Off":



5. The Last Shadow Puppets - The Age of the Understatement
Nowy projekt muzyczny Alexa Turnera z Arctic Monkeys. Krytykowano ich, że porwali się na coś, na co są jeszcze za młodzi. Nie zgadzam się z tym. Ta płyta, to świetna dawka indie retro rocka z nawiązaniami do Bowiego czy The Beatles. Słuchamy utworu tytułowego:



6. Coldplay - Viva la Vida or Death and all His Friends
Album, który wywołał dość mocne kontrowersje. Z jednej strony były komentarze pełne uwielbienia, z drugiej rozczarowania, że tak mało Coldplay'owo trochę się zrobiło, że sympatyczne piosenki dla wszystkich zastąpiono takimi, które trafią tylko do pewnego grona odbiorców. Ale w sumie co z tego? Może "X&Y" to nie jest, ale jak dla mnie Chris Martin i reszta chłopaków odwalają kawał porządnej roboty, więc po prostu nie może tego albumu zabraknąć tutaj w zestawieniu. "Lovers in Japan":



7. The Kooks - Konk!
W zasadzie wyróżnienie tylko za to, że przy pierwszej płycie jeszcze się w coś takiego nie bawiłem. Płyta bowiem niczym się nie różni od pierwszej. To znów tylko - i aż - proste i nośne piosenki o miłości. Ale jak dla mnie ma ten zespół w sobie jakieś piękno tkwiące w jego prostocie właśnie - wyniesionej chyba z prostych akordów i prostych piosenke a la Lennon i McCartney. "Always Where I Need To Be":



8. The Subways - All or Nothing
Zespół jak dla mnie niedoceniany przy okazji wszelkich możliwych list przebojów, topów czy podsumowań. Jako jedni z ostatnich stoją na bastionie muzyki grungowej, a ja, jednak cały czas kocham Nirvanę, więc miłość do pewnego rodzaju brzmień jak widać się przenika. Generalnie jest to bardzo fajne rockowe granie, z przebojowymi piosenkami, damsko-męskim wokalem i młodzieńczym polotem. "Girls and Boys":



9. Glasvegas - Glasvegas
A to z kolei jeden z najgłośniejszych debiutów ostatnich miesięcy. Świetne połączenie post-rocka z brzmieniami shoegezovymi ze ścianą dźwięku na czele. O zespole nie tak dawno sporo pisałem, więc polecam post, a tymczasem gramy "It's My Own Cheeting Heart That Makes Me Cry":



10. Cool Kids of Death - Afterparty
Jedyny polski akcent tegoroczny w tym topie. Kiedyś, gdy przeczytałem zdanie "nie oszukujmy się, poza nimi nie ma tutaj nikogo więcej", pomyślałem, że autorka mocno na wyrost pisze o CKOD. Teraz jednak nie jestem już taki krytyczny wobec tego zdanie. Oni rozpoczęli indie rockową rewolucję w naszym kraju. Oni wszystko zaczęli, a kto inny spija teraz śmietankę. Nowa płyta, nowe brzmienie - dance punk. "Nagle zapomnieć wszystko":



I to by było na tyle. Mind the gap.

niedziela, 21 grudnia 2008

Jestem legendą


Willa Smitha od zawsze kojarzyłem z filmami akcji. W tej chwili trudno byłoby mi powiedzieć z kim nie walczył, przeciwko czemu nie występował, od czego chronił ludzkość. Mimo tematyki filmów, w których występuje nie uważam go za słabego aktora. Ponieważ od czasu do czasu zdarzy mu się zagrać w filmie, w którym może udowodnić, że nie jest złym aktorem. Przykładem takim może być właśnie Jestem legendą.
Obraz opowiada dość popularną historię: lekarstwo - mutacja - epidemia - poszukiwanie antidotum. Jednak motyw epidemiczny był dla mnie zawsze bardzo interesujący, a poza tym jest niezwykle nośny. Mimo bowiem tego, że już tyle o tym pisano, tyle filmów nakręcono na ten temat, to każdy kolejny jakiś ciekawy element posiada. Oczywiście świadomie teraz pomijam filmy, które są oczywistymi gniotami i pod pojęciem 'każdy' rozumiem każdy, który oferuje kino na w miarę przyzwoitym poziomie. Nie wymagam od filmów z tego gatunku niewiadomo jakiego poziomu intelektualnych wycieczek.
Wracając do samego "Jestem legendą". Wszystko zaczyna się w 2009 roku, kiedy to wynaleziona zostaje szczepionka przeciwko rakowi. Początkowe badania są niezwykle optymistyczne, gdyż jest skuteczna w stosunku do wszystkich leczonych pacjentów. Czujecie już to wiszące w powietrzu ogromne "ale"? I słusznie. Ale pojawia się problem. Zawarty w szczepionce wirus zaczyna mutować i doprowadza do istnej apokalipsy. Większość ludzi ginie natychmiast, ci, którzy przeżyli zamieniają się pod wpływem zmian genetycznych w bezmyślne i nieczułe - a przynajmniej początkowo myślimy, że takimi są - istoty, które nocami wychodzą na ulice miast, by szukać pożywienia. Reszta ludzkości zmarła. Nikt nie przeżył. Nikt poza dr Nevilem, który ma wrażenie, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi.
Najjaśniejszym punktem całego filmu jest kilkanaście początkowych minut filmu, które robią kapitalne wrażenie. Wizja postapokaliptycznego Nowego Jorku mocno oddziałuje na nasze przeżycia. Wymarłe miasto. Cisza. Pustka. Zniszczone budynki, zarośnięte ulice. A pośród tego wszystkiego jeden człowiek, który próbuje przeżyć, który próbuje zachować resztki normalności. Walczyć z wirusem. Nie poddaje się. Wciąż eksperymentuje, szuka lekarstwa.
W tych momentach Will Smith udowodnił - jak dla mnie - że jest dobrym aktorem. Bardzo dobrze udało mu się oddać uczucia, jakie muszą towarzyszyć samotnemu człowiekowi w wielkim mieście. Generalnie można to odczytać jako pewną szerszą alegorię. Nie tylko przecież samotny jest człowiek naprawdę samotny, gdy nie ma nikogo innego, bo nikt inny już nie żyje. Samotny jest także człowiek w wielkim mieście, gdzie każdy biegnie przed siebie goniąc swoje cele, nie zważając za bardzo na drugiego człowieka.
Kolejnym niezwykle ciekawym pomysłem twórców "Jestem legendą", był motyw pieska, który towarzyszy doktorowi Nevillowi. Ten element wprowadza do filmu odrobinę ciepła. Trochę dziwnie to brzmi, ale tak jest.
Oczywiście nie zabraknie tutaj typowej akcji kojarzonej z filmami z tym aktorem. Jednak po raz pierwszy od dawna nie te elementy będą najistotniejsze. W końcu szybka akcja będzie tylko jakimś dodatkiem do w miarę sensowniejszej fabuły.
"Jestem legendą" nie jest może wybitnym dziełem światowej kinematografii. Nie jest to jednak też film słaby. Jest to kawał porządnego kina akcji z sensowną fabułą, postapokaliptycznym Nowym Jorkiem w tle i motywem samotności. Sądzę, że obraz może spodobać się nawet tym, którzy do tej pory nie kojarzyli jakoś najlepiej Willa Smitha.

Jakoś automatycznie jako motyw na dziś, kojarzący się w pewien sposób z tematyką filmu było "Cold Desert" Kings of Leon z ich ostatniej płyty:

sobota, 20 grudnia 2008

Off Club Festival

Arturowi Rojkowi jeden festiwal muzyczny w roku nie wystarcza. Potrzebuje więcej. I więcej. I ciągle chce więcej. A publika zgodnie mu w tym przyklaskuje. Jak bowiem można byłoby postąpić inaczej skoro w wakacje dostajemy świetny mysłowicki Off Festival, a teraz jeszcze i na jesieni i wiosną mają odbywać się mniejsze klubowe festiwale jednodniowe, na których pojawiać się będzie jedna gwiazda międzynarodowa. Inaugracja tego projektu miała miejsce w miniony czwartek w katowickiej Hipnozie. Miejsce świetnie dobrane, termin też. Jeśli chodzi o zespoły, to odczucia mam mieszane. Bawiło się przy nich doskonale, fajnie pogowało i w ogóle - chociaż część śmiertelnie poważnych osób pisała później w komentarzach na laście, że nieporozumieniem dla nich była grupka pogujących indie dzieciaków. Mój boże. Jak mi przykro, że oni nie potrafią zrozumieć tak prostej rzeczy jak dobra zabawa, jak dowolna forma tejże zabawy. Na samym koncercie było bardzo spoko, każdy bawił się tak jak chciał, więc tym bardziej zaskoczyły mnie później te komentarze. Trochę to popsuło ogólny bardzo pozytywny odbiór.
Ale wracając do muzyki. Jako gwiazda wieczoru wystąpił amerykański Deerhoof. O zespole pierwszy raz usłyszałem dopiero przy okazji tego festiwalu. Na koncercie bawiło mi się przy ich muzyce świetnie, bardzo żywiołowo, bardzo szalenie, bardzo rockowo. Jednak nie mam ochoty do tego wracać teraz. Jak dla mnie po prostu - i tylko - wyśmienity zespół koncertowy. Ale nic więcej. Zgodny jestem nawet się przychylić do opinii, że jest to obecnie jeden z lepszych zespołów koncertowych. Z tym, że jak piszę, tylko do koncertu moja przygoda z tym zespołem się ogranicza. Ot, taka bardzo udana jednorazowa przygoda. No, może jeśli jeszcze raz będą w Kato, to ich nawiedzę. Nic więcej jednak z mojej strony.
Off Club rozpoczął się porządną dawką elekroniki. Ot, takie wyczilałtowanie się przed resztą wieczoru. Kirsten z kolei zaprezentował całkiem niezłą dawkę post punka i post rocka. Kolejną grupą był sextet łączący w swojej twórczości brzmienia z pogranicza rocka i electrojazzu. Jakoś strasznie podjarani wszyscy byli ich występem. Fajnie się poskakało. Ale to by było na tyle.
Generalnie więc była to świetna dawka dobrej rozrywki. Muzyka, przy której można było doskonale poszaleć. Jednak jeśli chodzi o samą stronę muzczyną, to nie rzuciła ona mnie na kolana do tego stopnia, bym teraz stał się wielkim fanem któregoś z tych zespołów.
I trochę przekornie akcentem muzycznym nie będzie żadna z grup, które pojawiły się na tym festiwalu, lecz kapela, którą śmiało zaliczam do najlepszych tegorocznych debiutów - Glasvegas. Ostatnio było "Daddy's Gone", dziś słuchamy "Polmont on my Mind":

środa, 17 grudnia 2008

Scarlett w ambiencie

Czy jest to najlepsza płyta tego roku? Gdzieżby. Czy jest rewolucyjna, odkrywcza? Noo... tak średnio. Czy jest spełnieniem zachcianki? Oj tak, zdecydowanie. Ale czy jest to płyta, której warto posłuchać? Jak najbardziej. Przynajmniej ja z takiego założenia wychodzę. Przyznam się szczerze, że nie sięgnąłem po ten album ze względu na spodziewaną wartość artystyczną. Gdyby utwory scoverowała inna artystka pewnie nawet nie zaszczyciłbym tej informacji swoją uwagą. Ale tutaj nie podarowałbym sobie tego. Czyli już wiemy, że gdyby nie Scarlett, to nie słuchałbym coverów Toma Waitsa w czyimkolwiek innym wykonaniu i jakiejkolwiek aranżacji. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby ta płyta nie miała w sobie tego czegoś, to nie pisałbym o niej i nie słuchałbym jej kilka miesięcy po premierzy. Sama osoba Scarlett Johansson mogła mnie skutecznie zainteresować, by się albumem zainteresować, ale nawet ona nie byłaby w stanie sprawić, bym się katował muzyką, która gwałciłaby moje receptory muzyczne.
Jeśli chodzi o samego Toma Waitsa, który dał temu wszystkiemu początek swoją twórczością, to mam do niego stosunek taki sam jak Scarlett, która po prostu nie może pamiętać tej muzyki, bo to nie nasze pokolenie, a mówienie pokrętnie o tym, że muzyka ta oddziałuje na nią w szczególny sposób jest po prostu próbą zmierzenia się z czymś ambitniejszym, z czymś - jak zwykle w jej przypadku - nieco ponad jej wiek, ponad wszystko co wokoło. W końcu już sam Redford, kręcąc razem z nią "Zaklinacza koni" powiedział, że nigdy nie widział tak dojrzałem trzynastolatki.
Po pierwszych zachwytach płytach sięgnąłem jednak po kilka oryginalnych kawałków Waitsa. Dosłownie odrzuciło mnie od nich. Tak negatywnie nie podziałała na mnie żadna muzyka w ostatnim czasie. Zupełnie nie mój styl i klimat.
Tym większe uznanie muszę wyrazić dla Davida Sitka - tak, tak tego z TV On The Radio! - który nie patyczkował się z muzyką Waitsa i bezlitośnie przerobił ją na ambientowe brzmienia.
Ogólnie trzeba powiedzieć, że Scarlett potrafi otaczać się uznanymi i utalentowanymi osobami. Na gitarze bowiem przygrywa jedna trzecia Yeah Yeah Yeahs, a w chórkach w dwóch utworach udziela się David Bowie, który usłyszał na pewnym spotkaniu, że Scarlett śpiewa, że nagrywa. On zagadał, że fajnie, że mógłby się dołączyć do projektu, ona zakłopotana nie wiedziała co powiedzieć. Koniec końców Bowie sam pojawił się w studiu i dograł te chórki. Kto by pomyślał, że Scarlett taka wstydliwa.
Płyta dosyć długo się rozkręca. Na początku mamy bowiem instrumentalne "Fawn", później wolno wchodzące na obroty "Town with no cheer" i dopiero tutaj słyszymy głos Scarlett. Głos, który może być zarówno wielkim plusem tej płyty, jak i ogromną wadą. Wedle uznania. Można powiedzieć, że śpiewa słabo, że dziwnie, że takie to wszystko nijakie. Proszę bardzo. Ja jednak powiem, że słyszymy wspaniały, seksownie zachrypnięty głos, który w niebanalny sposób potrafi tworzyć fantastyczny nastrój w każdej kompozycji. Takie mistrzowskie połączenie dream popu z ambientowym podkładem.
Album jest pewną opowieścią. Niby piosenki Waitsa, ale słuchając ich w wykonaniu Scarlett mamy wrażenie, że równie dobrze mogłyby to być jej własne słowa, jej opowieść. Jakże prawdziwe przecież muszą być słowa piosenki "I don't want to grow up" - swoją drogą najbardziej przebojowy kawałek na płycie - w której śpiewa, że nie chce dorosnąć, że wciąż, w jakiejś części swojej podświadomości, chce być dzieckiem, które nie musi się tym wszystkim martwić.
Jak dla mnie przefanatastyczne jest jednak samo zakończenie płyty z utworami, które mówią o tym, że nikt nie zorientuje się, gdy odejdziesz, nikt się tym specjalnie na dłuższą metę nie przejmie i utwór z pytaniem 'kim ty tak naprawdę jesteś?'.

Słuchamy. Ostatni utwór z płyty. "Who are you". Z Davidem Sitkiem. Swoją drogą ciekawa sprawa, ostatnio bardzo mocno podobają mi się ostatnie piosenki na różnych płytach. Hm...

Ulysses - you're never going home

I’ll find a new way
Well I’ll find a new way, baby oh...


Franz Ferdinand. Jeden z najlepszych i najciekawszych brzmieniowo zespołów ostatnich lat. Zespół, który, obok Arctic Monkeys, wstrząsnął brytyjską - i nie tylko - sceną muzyczną. Chłopaki z Glasgow pokazały, że muzyka rockowa może być cholernie przebojowa i taneczna. Tak, taneczna. Franz Ferdinand to zespół, który śmiało może być grany na dyskotekach, przy którym doskonale można się bawić. Tylko mamy taki problem, że w Polsce z lekka bieda z indie dyskotekami. Więc póki co możemy sobie ładnie potupać nóżką słuchając muzyki w pokoju.

W związku z nową płytą "Tonight: Franz Ferdinand" było strasznie dużo zamieszania. Dzięki temu wszystkiemu jednak jest to jedna z najbardziej oczekiwanych indie płytek w ostatnim czasie. Premiera ostatecznie zostało ustalona na styczeń przyszłego roku, czyli już bardzo niedługo. I dobrze. Tylko mam nadzieję, że album sprosta oczekiwaniom fanów, bo takie podgrzewanie temperatury oczekiwania może czasami wygórować oczekiwania do poziomu, któremu nikt nie jest w stanie sprostać.
Z powstawaniem płyty wiązało się sporo zawirowań. Z najgłośniejszych jest użycie jakiegoś kontrowersyjnego instrumentu - nie pamiętam dokładnie sprawy, ale chodziło o materiał, z którego był on wykonany. Kolejną bardzo ważną sprawą były problemy z wyborem odpowiedniego producenta płyty. W jednym z wywiadów chłopaki przyznały, że jeden z pierwszych producentów chciał z nich zrobić Sugarbabes, tyle że w męskim wydaniu i z gitarami.
Zacząłem wypowiedź od cytatu z singlowego "Ulysses". Czy faktycznie odnaleźli nową drogę? Przekonamy się. Po jednym singlowym utworze trudno wydawać jakiś werdykt. Dla mnie jednak wciąż jest to stary, dobry Franz. Ok, może bardziej popowo-tanecznie jest, może teksty są ciekawsze, ale generalnie nie sądzę, by zespół przeszedł przez jakąś radykalną rewolucją - i dobrze! - to po prostu oczywista ewolucja, która stopniowo dokonywała się od czasu drugiego albumu. Dla mnie rewelacja, że poszli w tę stronę. Choć znam też osoby, którym to pójście w muzykę taneczną przez Franza odbierane jest mocno negatywnie. Cóż, wszystkich zadowolić się nie da.
Ja w każdym razie czuję się bardzo usatysfakcjonowany po przesłuchaniu singla promującego album. Mam nadzieję, że cały album będzie równie dobry. Czekamy. A tymczasem słuchamy.

Franz Ferdinand - Ulysses

sobota, 13 grudnia 2008

Dumni synowie Szkocji

Szkocja może być dumna. Do tej pory mogła się poszczycić między innymi taką gwiazdą jak Franz Ferdinand, a teraz do tego pierwszego szeregu zespołów, które po prostu trzeba znać śmiało możemy zaliczyć Glasvegas. Zespół już od początku bardzo pozytywnie mi się skojarzył. Do tego stopnia, że w pierwszym momencie myślałem, że chodzi o Death in Vegas, tak, tak niedosłuch postępujący. A jeśli wydaje wam się, że nie kojarzycie tego zespołu, to przypomnijcie sobie "Między słowami" i jeden z głównych motywów muzycznych z tego filmu. To był właśnie kawałek "Girls" Death in Vegas. Czyli skojarzenie było podwójnie pozytywne. Oczywiście kilka rozmów z moim przyjacielem Googlem i zostałem wyprowadzony z błędu. Dowiedziałem się wtedy, że mamy o to do czynienia z nowym zespołem, któremu jeden przyświeca cel - mieć u stóp cały świat... noo, a jak nie cały, to przynajmniej na początek tę jego starszą - i lepszą - część. W sumie Glasvegas nie jest jakimś zupełnym dzieciakiem na scenie muzycznej. Zespół powstał bowiem już w 2006 roku, ale dopiero teraz ukazuje się ich debiutancka płyta. To "teraz" jest oczywiście mocno względne. Jaki bowiem polski zespół wydaje tak szybko debiutanckę płytę i który byłby od razu po debiucie znany w innym kraju? Będę złośliwy i odpowiem na to retoryczne pytanie - żaden.

Odnośnie samej muzyki tworzonej przez Glasvegas. Jest to po prostu kawał porządnego shoegaze, a jeśli ktoś preferuje mniej wymyślną nazwą, to powiedzmy, że jest to poprostu electro-rock z bardzo nośnymi, epickimi, melodyjnymi nutami. Jednak termin shoegaze jest mimo wszystko bardzo na miejscu. Bo sporo tutaj podobieństw do jednego z prekursorów tego nurtu, czyli My Bloody Valentine (ściana dźwięku!). Swoją drogą z tą nazwą wiąże się ciekawa anegdotka. Kiedyś myślałem, że termin ten ma jakieś ukryte dno czy coś, a tu chodziło po prostu o tak banalną sprawę, jak to, że gitarzysta nie pamiętał nut i patrzył przez cały koncert pod nogi, gdzie miał kartkę z akordami. A biedna publiczność myślała, że on tak przeżywa tę muzykę, że aż nie może spojrzeć w stronę publiczności.

Moja miłość do Glasvegas nie była nagła ani płomienna. Najpierw usłyszałem "Daddy's Gone". Utwór rewelacyjny. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy płyta po wyrywkowym przesłuchaniu nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Ale właśnie. Tym wyrywkowym pierwszym przesłuchaniem zrobiłem największą krzywdę tej muzyce. Płyta bowiem tworzy bardzo spójną całość. I to do tego stopnia, że jeśli nie słuchamy wszystkich kompozycji w całości, to poszczególne nagrania sporo tracą, gdzieś gubi się ta myśl przewodnia i motyw muzyczny spajający poszczególne utwory klamrą w jedną opowieść. Kiedy się bowiem słucha płyty w całości, kawałek po kawałku, wtedy dopiero możemy rozkoszować się pięknem tego albumu. A tymczasem jedyny kawałek, który dobrze brzmi wyrwany z kontekstu - "Daddy's Gone":

The Killers - Day&Age. Reaktywacja!

Console me in my darkest hour
Convince me that the truth is always grey
Caress me in your velvet chair
Conceal me from the ghost you cast away

I ain't in no hurry, you go run
And tell your friends I'm losing touch
Fill their heads with rumours of impending doom
It must be true


Prawie pół roku przerwy? Nie za fajnie. Nie ma co ukrywać. Ale cóż zrobić. Może przerwa była potrzebna. W końcu żadna krucjata nie może trwać permanentnie. Nawet ta muzyczna - głównie. W każdym razie I was back to the town;) Z nowymi inspiracjami muzycznymi, z nowymi płytami, z nowymi pomysłami. A wszystko zaczęło się w lipcu. Czyli wtedy kiedy spłodziłem ostatni wpis na tym blogu. W skrócie, później był wyjazd do UK, zachwyt ilością dostępnych płyt w sklepach muzycznych. Ilość osób w tych sklepach. O tak, to był największy szok. Chociaż nie. W sumie jak dla mnie największym było to, że wchodząc do HMV mogę znaleźć tam każdą (KAŻDĄ) płytę o jakiej tylko mogę sobie zamarzyć, by poszukać. No i ceny. W promocji dwie płytki za 10 funtów, czyli wtedy to było coś około 40 złotych (20 zeta za płytkę!). Później jednak szara rzeczywistość. Polska wita. Teraz przy tej okazji skojarzyły mi się dwie historie z zakupami CD. Najpierw Kings of Leon, a ostatnio nowy album The Killers. Ten pierwszy pamiętam, że trudno było w ogóle dostać. Aż mi się nie chce pisać o tragicznej organizacji polskich sklepów i to bardzo dużej sieci, pełnej kultury podobno. Na półkach leżą dziesiątki jakiegoś syfu, który w ogóle nie schodzi, a towaru na który jest zapotrzebowanie sprowadzają dosłownie kilka sztuk i potem kto pierwszy ten lepszy. Nic dziwnego, że część osób mogła się ostro wkurzyć. W końcu człowiek chce kupić oryginalną płytę, a tu stwarza mu się takie problemy. Nic jednak nie przebije ostatniej historii z The Killers. W całej Częstochowie nie było już, kiedy chciałem kupić, ANI JEDNEJ płyty. W Katowicach zaś ledwie udało mi się kupić ostatnią z magazynu. Sorry, co to ma być? Kpina z klienta? Czy jeśli coś tak dobrze schodzi, to nie można sprowadzić kilkanaście sztuk więcej? Czy naprawdę konieczne jest zaleganie na półkach słabiutkiego nowego Guns'n'Roses podczas gdy o dobre płyty trzeba wręcz toczyć batalię i nie dać się wyprzedzić innym fanom? No troszkę szacunku do klienta. W końcu to chyba sprzedawcom powinno zależeć na tym, by zgarnąć kasę za półkowe. A wiadomo doskonale, że akurat ta sieć sklepów kulturalnych troszkę sobie za to liczy.

Ale to już przeszłość. Najważniejszy jest efekt końcowy. A ten jest wyśmienity. Bowiem The Killers na nowej płycie powracają w wielkim stylu. I te 31 złotych (sic!) jest zdecydowanie warte wydania. Przy ich drugiej płycie dość mocno na początku narzekałem, że wcześniej tak pięknie grali, tak cudownie, że komu to przeszkadzało, że czemu się zmienili, że czemu na siłę chcieli uchodzić za ambitniejszych niż byli naprawdę. Teraz, z perspektywy czasu, sądzę że może nieco niesprawiedliwa była ta opinia, bo druga płyta jest faktycznie inna niz pierwsza, OK. Ale w sumie nie jest taka zła. W końcu kawałki "When You Were Young" czy "Read My Mind" zdecydowanie można zapisać jako jedne z ich najlepszych. Poza tym, gdy posłuchamy sobie pierwszej, drugiej i trzeciej płyty zauważymy wtedy, że mamy tutaj do czynienia z jakąś spójną ewolucją i rozwojem. Choć nie zmienia to faktu, że ogromny plus mają jak dla mnie za to, że trzecia płyta mimo wszystko jest bardziej podobna do pierwszej. Chłopaki zgoliły zarost i generalnie wrócili do tego, co im najlepiej wychodzi, czyli śpiewania o bad girls. Spotkałem się co prawda z opinią, że na nowej płycie poruszają problem Boga, tego czy istnienieje czy nie... zwątpiłem po przeczytaniu tej opinii. I to nie w jakimś szmatławcu. Angielski serwis recenzyjny. Przesłuchałem wspomniany kawałek ("A Dustland Fairytale") kilka razy, dla pewności przeczytałem tekst i powiem tak, jeśli dla kogoś słowa o tym, że wszystkie dobre dziewczyny już umarły, że ciągle poszukujemy nowych doznań, nowych dróg i tak dalej jest rozważaniem na tle religijnym to proszę bardzo. Ale ja nie dokonywałbym tutaj takiej nadinterpretacji. Nie wmawiajmy autorowi na siłę co miał na myśli.

Mam nadzieję, że już wyjaśnił się przynajmniej w pewnym stopniu cytat otwierający ten wpis. Pochodzi on z pierwszego utworu na płycie. Kapitalne rozpoczęcie. Ogólnie cała pierwsza piątka na płycie mocno rozkręca album, nawiązując do najlepszych tradycji The Killers w postaci "Somebody Told Me", "All These Things That I've Done" czy "Smile Like You Mean". To samo doskonałe połączenie elektroniki z rytmicznym rockiem, w którym wyczuwalne są też pewne elementy post-punka. Oczywiście odpowiednio podlane tanecznym popem. Cudo. A jeszcze ta wyśmienita modulacja głosu wokalisty, te emocje.

Bad girls swoją drogą, ale jednak muszę przyznać, że teksty są jednak w pewnym stopniu ambitniejsze. Niestety rozczaruję tutaj rozochoconych chłopców, którzy chcieliby zrobić z The Killers zespół religijny. Hm, chyba, że to byłaby religia taka, jaką uprawia Hank Moody w scenie otwierającej pierwszy sezon "Californication". Ale, ale... na przykład utwór "The World We Live In" sprawia, że zaczynamy zastanawiać się czy The Killers nie zmierza troszkę w stronę U2. Chociaż chęć zmiany świata, naprawienia błędów, wiary w lepsze jutro, wiara w to, że nie jest jeszcze za późno, by zmienić wiele rzeczy, nie od razu musi oznaczać podążanie szlakiem U2. Chociaż z drugiej strony inspirowanie Bono i spółką jak dla mnie nie jest żadnym powodem do krytykowania.

W sumie jeśli miałbym teraz polecić szczególnie, któryś utwór z nowej płyty, to pewnie zarzuciłbym "Specemana" albo "Joy Ride'a" (z genialnymi wpływamili latino), albo może "Human" (chociaż ten utwór jak dla mnie już został zakatowany ilością odsłuchań), więc przekornie pojedziemy świątecznie. W końcu tak modnie chyba teraz. Ale zrobimy to w stylu The Killers. Czyli irocznie. Nie zabijaj mnie Mikołaju!!!

The Killers - "Don't Shoot Me Santa"



A już niedługo chyba trzeba będzie zrobić jakiś prywatny top tego roku...