piątek, 27 czerwca 2008

Californication - kalifornizacja Duchovnego


Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać talent, jaki mają amerykanie do kręcenia kultowych seriali. Podobnie jak nie przestanie mnie nigdy dziwić to, jak wiele świetnych zespołów powstaje w Wielkiej Brytanii. Dzisiaj jednak o serialach tylko będzie, bo czy to się komuś podoba czy nie, są one elementem naszej współczesnej popkultury i tylko ślepiec pełen ignorancji może twierdzić, że jest inaczej. Amerykanie zaserwowali nam już takie świetne seriale jak choćby "Zagubieni", "Prison Break", "Seks w wielkim mieście", "Chirurdzy", "Gotowe na wszystko", czy trochę starszy "Ostry dyżur". To tylko kilka tytułów, a wymieniać można byłoby jeszcze bardzo długo. Największą zaletą tych seriali jest to, że scenarzyści potrafią wymyślić coś, co jest naprawdę ciekawe i jakże różne i o wiele bardziej interesujące od tego, co jest serwowane przez nasze rodzime telewizje, które są w stanie raczyć nas tylko kolejnymi kiczowatymi serialami miłosnymi, albo kryminalnymi. Brak umiaru - to także jest typowe dla naszego rynku. Jeśli chodzi o amerykańskie seriale, to nie kojarzę, by jakikolwiek poza "Przyjaciółmi" doszedł choćby do dziesiątej serii. I dobrze. Dzięki temu nie robią się nudne, a scenarzyści nie muszą sięgać do jakichś żenujących rozwiązań fabularnych. Chociaż tego ostatniego już powoli mamy efekt w "Zagubionych" i coraz częściej może się tam pojawiać pytanie "no, ale ile można z tą wyspą ciągnąć". Jak widać długo. Podobno do siódmej serii nawet.
Zostawmy jednak te seriale, bo teraz na horyzoncie pojawił się nowy, który zdobył moje serce już od pierwszego odcinka. Mowa o fantastycznym "Californication" z Davidem Duchovnym. Co najważniejsze jest to serial, który pozwoli mu wykreować kolejną kultową graną przez siebie postać. Rola Hanka Moody'ego - głównego bohatera "Californication" - może być obok roli Muldera następną, która przejdzie do histori. Poza tym nowowykreowana postać ma predysponuje do tego, by nawet pod pewnymi względami przewyższyć tę z "Archiwum X".
"Californication" opowiada perypetie pisarza, który po niezwykle udanym debiucie przeżywa kryzys twórczy. Do tego dochodzi rozstanie z żoną, problemy z kontaktami z dorastającą córką, kryzys wieku średniego. Same przyjemności chciałoby się powiedzieć. Moody ukojenia próbuje szukać w seksualnych przygodach z przypadkowo poznanymi dziewczynami na jedną noc. Do tego dochodzą narkotyczne i alkoholowe eksperymenty.
Serial oferuje nam coś, czego nie uświadczymy w naszych rodzimych serialach. Co na przykład? Choćby inteligentne dialogi, które obfitują w tuziny odniesień do popkultury, do świata muzyki i literatury. Dialogi są autentycznie zabawane, momentami dosadne, chwilami lekko chamskie, czasami sarkastyczno-ironiczne, zdarza się, że też gorzkie i refleksyjne. Brawo, brawo i jeszcze raz brawo.
"Californication" jest kontrowersyjne. Oj tak, i to bardzo. Za przykład niech posłuży choćby scena z pierwszego odcinka, w której Hank śni o seksie oralnym z zakonnicą, uprawianym w kościele. Nic dziwnego, że serial w pewnych kręgach wywołuje oburzenie. Tylko, że to oburzenie moim zdaniem wynika po prostu z niezrozumienia, bo jeśli już padają jakieś żarty z religii, to bardziej z jej głupich zewnętrznych przejawów niż z zasad, które dla danej religii są najważniejsze. Nikt tu nie naśmiewa się z wiary. Padają żarty, ale w stylu mniej więcej takim: "Nie wolno wymawiać imienia Pana Boga na daremno.; Kto Ci wciska takie frazesy?". Nic strasznego. Więc trochę nie rozumiem powszechnego oburzenia.
Warto zwrócić uwagę na jeden fakt. Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że jest to opowieść o skrajnie wyzwolonym facecie, wręcz zdesperowanym nieco. Nie do końca jednak tak jest. Hank kocha jedną kobietę i tak naprawdę to cały czas chce do niej wrócić, a wszystkie te seksualne uniesienia traktuje bardziej jako środek, który ma mu pomóc w zapomnieniu. Poza tym kocha swoją córkę nad życie i jest gotów dla niej zrobić wszystko. Troszkę takich tradycyjnych wartości też jest tu więc przemycanych, ale w bardzo fajny sposób. Uwspółcześniony, zliberalizowany, w ogóle nie rażący.
Serial uzależnia. Cholernie. Wciąga już po pierwszym odcinku. Wróżę mu miano kultowego. A dialogi z poszczególnych odcinków na pewno wejdą do użycia w pewnych kręgach. Jak na razie jeden z lepszych tekstów jak wyłapałem w "Kalifornizacji" to ten: "Miło to by było, gdybym potrafił sobie obciągać w takt muzyki beatlesów". Może wyrwane z kontekstu nie brzmi tak dobrze jak w oryginale, ale i tak jakiś urok ma.
"Californizację" szczerze polecam, a na dobranoc kawałek Red Hot Chilli Peppers pod tym samym tytułem:

Brak komentarzy: