piątek, 30 stycznia 2009

The Spirit - komedia noir


Wyczekiwałem na ten film od dawna. Raz, że to kolejny film ze Scarlett Johansson. A dwa, że sama tematyka zapowiadała się bardzo ciekawie. W pewnym sensie więc zaskoczeniem były dla mnie pierwsze recenzje tego filmu, w których nowomodni recenzenci wpisując się w jakiś mainstreamowy trend zaczęli krytykować wszystko, co tylko się dało w tym filmie. A to, że przerysowane sylwetki głównych bohaterów, że teksty jakieś przegadane, a to że nie to samo co w "Sin City", i masa innych 'że'.
Trochę rozchwiany emocjonalnie zasiadłem do oglądania filmu, nie będąc już sam pewnym, czego mam się spodziewać po tym filmie. Obejrzałem, spojrzałem raz jeszcze na te recenzje i doszedłem do jakże prostego wniosku - że recenzentów musiało po prostu popieprzyć. No dobrze, mniej brutalnie - może mieli po prostu słabszy dzień. Nie zakładam, przez uprzejmość, że większość mniejszych serwisów poszła za głosem większych, które skrytykowały film, i potem te mniejsze aby udawać, że one też są takie poważne i inteligentne, zaczęły objeżdżać film na wszelkie możliwe sposoby. Lekkiej schizofrenii można się jeszcze było nabawić przez to, że recenzenci swoje, a znajomi, którzy byli na filmie też jakoś nie podzielali ich utyskiwania na wszystko, co tylko można sobie wymyślić. Więc jak subiektywnie moim zdaniem przedstawia się "Spirit"?
Zacznijmy od tego, że nie jest to na pewno arcydzieło kina, ale nie jest to też gniot. Spokojnie zasługuje na jakieś 7/10, czyli w sumie całkiem przyzwoicie.
Skąd więc cała ta nagonka na film? Według mnie rozczarowanie pewnych osób wynikło głównie z tego, że spodziewali się po tym obrazie drugiego "Sin City". Sorry, jeśli ktoś chce kolejnego "Sin City" to niech po prostu poczeka na drugą część, a nie oczekuje, że każdy kolejny film musi mu oferować dokładnie to samo, a jeśli będzie pod jakimkolwiek względem inny, to będzie trzeba go uznać za słaby.
Tym, co odróżnia te filmy jest choćby to, że wcale obydwa nie są na podstawie komiksów Millera - jak zdarzyło mi się przeczytać w recenzjach jakichś dziennikarzy, którym nawet nie chciało się dokładnie sprawdzić. Racja, Miller odpowiada tutaj samodzielnie za reżyserię, ale fabuła oparta jest na komiksach Eisnera.
A to ważna różnica, bowiem Eisner stworzył komiks, który podobnie jak "Sin City" wpisuje się w nurt noir, jednak z tą zasadniczą różnicą, że ten tworzony był z lekkim przymrużeniem oka, ironią, sarkazmem i pewnym dystansem do historii detektywistycznych. Jeśli ktoś tej istotnej różnicy nie wyłapał na wstępie, to jego rozczarowanie potem może być zrozumiałe, choć i tak moim zdaniem nieuzasadnione.
Przegadanie i przerysowanie postaci. Hm... zastanówmy się - czy to przypadkiem nie wynika z konwencji filmu? Och, coś mi się wydaje, że chyba tak. Nieco patetyczne teksty, to chyba znak rozpoznawczy niektórzy komiksów, a przerysowanie postaci było celowe, aby lepiej uwypuklić pewne cechy głównych bohaterów.
Fabuła - nie jest może najwybitniejsza, ale wcale nie jest gorsza od innych z tego typu filmów, czy w ogóle historii komiksowych. Denny Colt jest policjantem, który podczas wykonywania swojego zawodu zostaje poważnie ranny. Mówiąc wprost - zostaje tyle razy podźgany nożami, że spokojnie można byłoby tymi ranami obłożyć kilka innych trupów. Jakimś cudem udaje mu się jednak przeżyć. Denny uświadamia sobie, że jego rany w jakiś niezwykły sposób bardzo szybko się goją. Postanawia to wykorzystać i wraca do miasta jako Spirit - jako obrońca miasta, które jest jego kochanką.
Znamy już dobrego. Teraz czas na złego. A nim jest Octopus, który z pomocą Silken Floss będzie próbował zdobyć tajemne artefakty i przejąć władzę nad miastem. Jest jeszcze jedna zła - Sand Saref, która wsławiła się już jako jedna z najbardziej znanych złodziejek świata. Jakimś dziwnym trafem udaje jej się wplątać w całą intrygę i ukraść jeden z artefaktów, który chce zdobyć Octopus. Jakby tego było mało Sand Saref jest pierwszą miłością Spirita, którego poznała jeszcze wtedy, gdy oboje byli dzieciakami.
Spirit uważa się za jedynego, który może powstrzymać Octopusa i uratować miasto od zła. Poza tymi szczytnymi celami na drugi plan wysuwają się bardzo ciekawe perypetie Spirita z kobietami. Ciekawe przez to, że przerysowane do tego stopnia, że są wręcz komiczne i absurdalne. W ogóle sam Spirit w osobie Gabriela Machta ma w sobie coś komicznego i mimowolnie ironicznego, co bardzo dobrze wpisuje się w nurt filmu. Nie jest to poważny superbohater. Jest to zbawiciel miasta, który walcząc z przeciwnikami jest w stanie potknąć się, zaplątać w ogniu swoich ciosów. I który jest zupełnie bezbronny w relacjach z kobietami.
Czy powyższy opis naprawdę przedstawia się tak nudnie, że nie można uznać tego za w miarę ciekawą fabułę jak na film oparty na komiksie? Nie sądzę.
Jeśli chodzi o samą stronę wizualną, to obraz naprawdę zachwyca pod tym względem. Każda scena to popis wizualnych umiejętności producentów. Co się zaś tyczy gry aktorskiej, to Gabriel Macht stworzył udaną kreacją Spirita, Samuel L. Jackson zaś zagrał tak jak zawsze - czyli nieco bezbarwnie, trochę krzykliwie, ale generalnie nie zszedł poniżej pewnego w miarę przyzwoitego poziomu gry aktorskiej. A teraz panie. Najpierw troszkę gorsza kreacja - Eva Mendes. Jej największym atutem było to, że ładne wyglądała. I to trochę przysłaniało aktorskie braki. Prawda jest bowiem taka, że z tej podobno najbardziej pożądanej kobiety świata aktorka jest marna. A na koniec świetna kreacja Scarlett Johansson. Stworzyła doskonałą, komiczną i pełną ironii postać, dzięki której Octopus mógł realizować swój plan. Stworzyła wizerunek naprawdę silnej kobiety, co w sumie było zaskakujące, bo raczej rzadko w tego typu filmach widzimy zły charakter sterowany i podporządkowany do tego stopnia kobiecie.
Podsumowując, wybaczcie innym kolegom recenzentom i po prostu obejrzycie ten film. Oglądajcie oczekując dobrej rozrywki, nieco dziwnego poczucia humoru i fajnych kreacji aktorskich.

A muzycznie posłuchajmy Interpolu z ich ostatniej płyty. "Pioneer to the falls":

czwartek, 29 stycznia 2009

Archanioł

Film, a w zasadzie mini-serial, obejrzałem nieco przypadkowo. Nie planowałem tego, nie interesowałem się wcześniej tą produkcją, po prostu tak jakoś wyszło. Niczego nie spodziewałem się po tym filmie. Tym większe było więc moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest to naprawdę bardzo ciekawy obraz.
"Archanioł" opowiada historię znanego doktora historii Fluke'a Kelso (w tej roli doskonały Daniel Craig), który trafia w Moskwie na ślad nieznanych dotąd pamiętników Józefa Stalina. Niestety, informator, który sprzedał mu tę sensacyjną informację bardzo szybko ginie w tragicznych okolicznościach. Kelso nie daje jednak łatwo za wygraną i decyduje się podążać za wszelką cenę za tropem. W końcu nieczęsto zdarza się mieć szansę dotrzeć do historii, o której nikt wcześniej nie pisał. A sława - w każdym światku - jest tym, co działa jak najskuteczniejszy narkotyk.
Poza Kelso za sensacją podąży również razem z nim, a zarazem trochę mu na przekór, młody dziennikarz, w rolę którego wcielił się Gabriel Macht, którego ostatnio mogliśmy zobaczyć jako tytułowego Spirita w "Duchu Miasta". Swoją drogą tutaj zagrał dużo lepiej i bardziej przekonująco, choć i rola Spirita nie była całkiem słaba. Poza tym, profesorowi towarzyszyć będzie córka zamordowanego informatora - prostytuująca się studenta prawa.
Sam wątek sensacyjny jest naprawdę ciekawy i długo trzyma w napięciu. Akcja rozpięta jest między stolicą Rosji a Archangielskiem. Umieszczenie akcji filmu w dwóch tak skrajnych miejscach posłużyło twórcom doskonale do ukazania tego, jak bardzo różna jest ta Rosja, którą możemy zobaczyć w Moskwie, od tej, którą możemy zobaczyć już zaledwie kilkanaście kilometrów od niej.
"Archanioł" porusza także kwestie przemian jakie dokonują się we współczesnej Moskwie. Przemian? Niestety chyba raczej ich braku, gdyż pomimo haseł o europeizacji kraju niewiele się zmienia - wszędzie korupcja, kolesiostwo i ciągła miłość do minionego imperialnego okresu komunistycznej Rosji. Zaznaczono jednak także podziały jakie tworzą się na tym tle w samej Federacji Rosyjskiej - z jednej strony bowiem mamy osoby, które najbardziej chciałyby powrotu starego ładu; z drugiej zaś osoby krytycznie spoglądające na okres komunizmu, wyznawane wtedy wartości i cele będące wówczas priorytetowymi; no i jest jeszcze inteligencja. Niestety, dwie ostatnie grupy stanowią wyraźną mniejszość. Co gorsza twórcy mini-serialu dość pesymistycznie ukazują, że skazani są oni na porażkę. Cóż, generalnie z filmu wyłania się dość pesymistyczny obraz Rosji, podobnie jak z książki Krystyny Kurczab-Redlich "Głową o mur Kremla". Zakłamanie i obłuda rosyjskich władz nie mają sobie równych, stwarzają iluzję, w którą każą wierzyć zachodniemu światu. Najgorsze przy tym jest to, że ten zachodni cywilizowany świat tak często - z różnych powodów - w to wierzy. Dobrze, bardzo dobrze, że są jeszcze osoby i twórcy, którzy decydują się bez poprawności politycznej spojrzeć na Rosję i przedstawić ją taką, jaka jest naprawdę, bez zbędnych upiększeń i wyidealizowań.
"Archanioł" jest bardzo dobrym filmem, w którym obok ciekawe intrygi opowiedziano historię o współczesnej Rosji. Pokazano straszne rzeczy - komunę wciąż żywą w umysłach tak wielu ludzi. Jest jednak troszkę nadziei w tym filmie - nawet wśród funkcjonariuszy FSB znajdują się jednostki, które otwarcie mówią, że komunizm to było największe gówno świata i wcale nie uważają Stalina za dobrego wujaszka. Są też głosy młodego pokolenia, które jest rozerwane i zagubione. Z jednej strony złaknione zachodu, z drugiej dawnej, utraconej potęgi Rosji.
Jeszcze raz, krótko - po prostu obejrzyjcie ten film czy mini-serial, bo naprawdę warto i nie sądzę, by ktoś po seansie miał poczucie straconego czasu. Film został wyprodukowany przez BBC, a w Polsce dostępny jest na DVD za jakieś 20 złotych na Allegro.

Pisząc ten wpis jakoś automatycznie przyszło mi na myśl, że najlepiej pasować, jako motyw muzyczny, będzie tutaj utwór "Intervention" The Arcade Fire. Posłuchajcie i obejrzycie teledysk:

wtorek, 20 stycznia 2009

Ziobro - bohater walki z mafią

Tak się akurat przypadkiem złożyło, że widziałem konferencję prasową sprzed prokuratury w Płocku, przed którą dziś stanął Zbigniew Ziobro w sprawie udostępniania poufnych informacji do tego nieupoważnionym, czyli precyzując i nazywając rzeczy po imieniu - informacje, które powinny pozostać w kręgu Prokuratora Generalnego i Krajowego zostały udostępnione również Jarosławowi Kaczyńskiemu. Główny podejrzany w sprawie nie widzi w tym najmniejszego problemu pokrętnie tłumacząc się niezwykle wysoką konstytucyjną pozycją Kaczyńskiego w tamtym czasie (que? No ja rozumiem, że Prezes RM ma w Polsce szczególną pozycję ustrojową, ale bez przesady). Swoją drogą przecież to głupie tłumaczenie. Skoro bowiem chciał zasugerować pewne inicjatywy premierowi, chciał zachęcić go do podjęcia działań w celu rozwiązania pewnych spraw, to przecież można to było zrobić bez udostępniania poufnych informacji i ograniczyć się tylko do ogólnych sugestii czy wskazówek.
Następna kwestia - brak szacunku dla obecnego Ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Obecnego? No właśnie szok dnia. Ćwiąkalski podał się do dymisji tłumacząc się poczuciem odpowiedzialności politycznej w związku z kolejnymi samobójstwami podejrzanych w sprawie zabójstwa Olejnika. Decyzja taka mogłaby być tyle o ile zrozumiała gdybyśmy byli krajem o poziomie kultury politycznej na skalę porównywalną do Wielkiej Brytanii. Ale nie jesteśmy. I na razie jeszcze przez jakiś czas nie będziemy. Tam, taka decyzja mogłaby być zrozumiana. U nas nie. Boję się, że zdecydowana większość ludzi nie zrozumie kierowania się honorem i poczuciem, że tak należy po prostu postąpić w zaistniałej sytuacji. Ludzie pomyślą, że skoro podał się do dymisji, to pewnie miał coś na sumieniu, pewnie nie dawał sobie rady, i tak dalej w tym stylu.
Dymisja Ćwiąkalskiego jest o tyle niedobra, że jest to człowiek, który jako pierwszy od dawna robił naprawdę bardzo dużo dla całego wymiaru sprawiedliwości. Przeprowadzał bardzo dużo potrzebnych, ale mało spektakularnych reform. W odróżnieniu od poprzednika, który wprowadzał głośne i nikomu niepotrzebne złe rozwiązania. Największymi grzechami Ziobry jest zniszczenie kilku przepisów kodeksu karnego. Pan były minister chyba zapomniał o pewnej podstawowej zasadzie, że jeśli chce się podnieć wymiar kary, to się podnosi granicę górną karalności, a nie dolną. Gdzie przy takim zaostrzeniu przepisów miejsce na funkcję resocjalizacyjną, resocjalizacyjno-edukacyjną czy wreszcie możność dostosowania kary do popełnionego czynu?
I jeszcze potem pretensje Ziobry do Ćwiąkalskiego, że ten zarzucił jego "świetne" pomysły. Chwała mu za to, że zarzucił, bo teraz przeglądając kodeks karny i w momencie, gdy nam jakiś przepis wydaje się dziwny, to w ciemno możemy strzelać, że to akurat nowelizacja z okresu miłościwie panującego na stanowisku MS Ziobry.
A co dobrego chciał zrobić Ćwiąkalski? Na przykład stworzyć możliwość wpisu na listę adwokacką już po uzyskaniu stopnia doktorskiego. Fakt, mniej spektakularne niż walka z układem, ale odpowiedzcie sobie sami czy nie bardziej potrzebne i dobre.
O samym podważaniu autorytetu sądu i prokuratorów przez Ziobrę nawet nie chce mi się pisać.
Ale najlepsze zostawiłem sobie na koniec - ludzkie niekumactwo. Pod prokuraturą w Płocku zgromadził się jakiś idiotyczny komitet powitalny. Średnia wieku mocno ponad 70, choć niestety nieco młodsi też się tam znajdowali. Wykształcenie - słuchając skandowanych haseł wyższego jak podstawowe bym nie dał. Wielkie transparenty w stylu "Ziobro wracaj", "Ziobro - bohater walki z mafią", itp. A poza tym okrzyki pod adresem prokuratury. Okrzyki uwielbienia to nie były, tyle tylko powiem. I właśnie, ciekawa sprawa, Ziobrze podobno tak bardzo zależy na niezależności prokuratury, więc czy nie widzi nic złego w tym, że ludzie podważają jej autorytet? Że kwestionują zasadność orzeczeń? Cóż, chyba po prostu pan Ziobro ma jakąś własną definicję słowa "niezależność".
Ach, o wykształceniu tego komitetu powitalnego świadczyły jeszcze inne okrzyki, np. te w stylu "Ziobro, prezydent już odwołał Ćwiąkalskiego. Teraz cię powoła na ministra znów". Słodkie. Dwa zdania, a tyle przekłamań, głupot, kretynizmów i debilizmów w jednym. Perełka po prostu. Po pierwsze, nie prezydent odwołał Ćwiąkalskiego, tylko on sam złożył dymisję. I przyjął ją nie prezydent tylko premier. A prezydent nie może sobie powołać kogo chce, tylko osobę desygnowaną przez premiera, a jakiekolwiek niedopełnienie tych konstytucyjnych obowiązków byłoby deliktem konstytucyjnym i tym samym przesłanką do postawienia przed Trybunałem Stanu.
Zatrważające, że ludzie kupują cały czas takie spektakularne walki z niewiadomo kim i czym. Komuna mentalna najwidoczniej wciąż ma się dobrze. Polactwo potrzebuje bohaterów, którzy dokopią tym, którym się udało, bo jak to może być. Trzeba im wszystko zabrać, pozbawić pracy, mieszkania, szacunku. Ziobro jest dobry. On walczył dla prostych ludzi. On kierował się interesem prostego człowieka. On robił nam dobrze łechcąc nasze najniższe pragnienia wyszydzając kogoś, nabijając się i generalnie obiecywania, że odbierze bogatym, a da biednym. I jeszcze surowść kar. Pewnie, kara śmierci za wszystko. O tak, to rozwiąże wszystkie problemy.
Patrząc na takie zachowania widzę, że jeszcze długa droga do budowy naprawdę nowoczesnego i otwartego społeczeństwa obywatelskiego odznaczającą się wysokim poziomem kultury politycznej. Niestety. Ale może kiedyś.

A tymczasem "Take Me Out"! Franz Ferdinand jako panaceum na ten średnio optymistyczny wpis:

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Tonight: Franz Ferdinand

Franz Ferdinand dla brytyjskiej sceny muzycznej są tym, czym dla polskiej Cool Kids of Death. I jedni i drudzy otworzyli drzwi, dzięki którym brzmienie muzyki zostało w pewien sposób zrewolucjonizowane. To trochę jak z Matrixem w kinematografii. Teraz już nic nie będzie takie samo w muzyce, nic nie będzie takiej jak dawniej. To do nich porównuje się teraz nowe zespoły. Jeśli słyszymy fajną zagrywkę, ciekawie zaśpiewany refren, niezły pomysł na zwrotki, to myślimy sobie 'kurcze, prawie jak u Franza'. Są zespoły, które zmieniły oblicze współczesnej muzyki. Na pewno najpierw The Strokes, ale później też na pewno Franz Ferdinand i Arctic Monkeys. To dzięki nim rewolucja muzyczna trwa.
Poprzednia płyta Franza ukazała się w 2005 roku.... czyli jakby nie patrzeć już blisko cztery lata temu. Szmat czasu. Najgorsze, że niewiadomo kiedy ten czas minął. Kto ukradł te kilka lat?
Płyta powstawała dość długo. Nie chodzi tylko o to, że zespół w 'międzyczasie' dużo koncertował. W trakcie nagrań pojawiło się też wiele problemów z wyborem odpowiedniego producenta, takiego, który najtrafniej odczytałby ich zamierzenia i zrealizował najpełniej ich marzenie o brzmieniu płyty. A jakie jest to brzmienie?
W pierwszej chwili nieco zaskakujące i przyznam się, że rozczarowujące. Lecz tylko w pierwszym momencie. Nie jest to jednak - poza kilkoma piosenkami - moim zdaniem płyta, w której można zakochać się od pierwszego przesłuchania - choć nie można tego wykluczyć. Zaczyna się przebojowym, doskonale znanym singlowym "Ulyssesem", w którym wampiryczne brzmienie gitary łączy się rozedgranym, emocjonalnym i przesyconym żądzą krwi wokalem, a dla kontrastu dodano niezwykle melodyjne i wręcz taneczne brzmienia całości.
"Turn it On" oraz "No You Girl", to znów piosenki Franza o dziewczynach, o rozczarowaniach, o bezlitosnych bad girl, które nie przejmują się uczuciami biednych chłopców. Po tych dwóch kawałkach jest "Twilight Omens" - zdecydowanie jeden z najciekawszych utworów na płycie. Bardzo, ale to bardzo ciekawe brzmienie, wykorzystanie fajnych syntezatorów, instrumentów, a do tego rytmiczny trans perkusji i gitar.
Dla miłośników gitarowego grania w wykonaniu Franza w dalszej części płyty są jeszcze trzy godne polecenia kawałki "What She Came For", "Bite Hard" oraz "Can't Stop Feeling". Nie da się jednak ukryć, że nawet w tych utworach jest zdecydowanie więcej elektroniki niż we wcześniejszej twórczości Franza Ferdinanda. Sprawia to, że całość brzmi nieco bardziej w stylu na przykład Kaiser Chieefs - jest giatorowo, ale przy tym niezwykle melodyjnie, rytmicznie, tanecznie; pojawiają się syntezatory, keyboard. Jeśli zaś chodzi o same syntezatory to warto wspomnieć "Lucid Dreams", które w drugiej części brzmi niczym najlepsza produckja LCD Soundsystem. Z kolei w kawałkach "Dream Again" oraz "Send Him Awawy" możemy wyczuć delikatny flirt z synth popem oraz psychodelicznym rockiem. A na zakończenie płyty w "Katherine Kiss Me" otrzymujemy bardzo przyjemną balladkę.
"Tonight" jest bez wątpienia najbardziej urozmaiconą pod względem brzmieniowym płytą w dorobku tego szkockiego zespołu. Najpierw byłem rozczarowany tą płytą - i to tylko z tego powodu, że spodziewałem się sam nie wiem czego i musiałem przemyśleć jak odnaleźć się w tym, co otrzymałem. Teraz, kiedy przesłuchałem album już kilka razy jestem w nim zakochany i już teraz mam kilkanaście utworów, do których co chwila wracam, by posłuchać absolutnie genialnych dźwięków, jakie udało się stworzyć Franzowi... a do tego posłuchać tekstów, które chyba najmniej różnią się od tego, co słyszeliśmy na poprzednich produkcjach.
Długo musieliśmy czekać na tę płytę, ale zdecydowanie było warto. Zdecydowanie jest to już w tej chwili jedna z największych płyt tego roku.
Chcecie jakiegoś dowodu? Posłuchajcie tego:

Prawo na wesoło

Czasami na wydziale można zasłyszeć od doktorów czy profesorów jakieś ciekawe historie, które w odróżnieniu od przytłaczającej reszty nie są ani nudne, ani takie samo jak wszystko inne. Czemu więc nie rozpowszechniać tej radosnej twórczości.
Numerem jeden z dzisiejszych historyjek jest zdecydowanie orzeczenie włoskiego Sądu Najwyższego, który wypowiedział się w sprawie molestowania i tego co nim jest, a co jeszcze nie. Wyrok jest o tyle ciekawy, że takiego rozstrzygnięcia po prostu nikt nie przewidywałby.
Poszło o to czy pracodawca może klepać swoją pracownicę po tyłku. Sprawa wydaje się być banalna, prawda? Wprost byśmy odpowiedzieli, że to już lekkie przegięcie i zdecydowanie mamy do czynienia z pewną formą molestowania w pracy. Ha, włoski Sąd Najwyższy jednak zaskoczył wszystkich. Uznał bowiem, że jeśli pracodawca robi to spontanicznie, przypadkowo, nieregularnie (niech mi ktoś zdefiniuje precyzyjnie te pojęcia), to nie mamy w takim przypadku do czynienia z molestowaniem. Strach pomyśleć, co w takim razie dla Włochów jest dopiero molestowaniem...
Włosi generalnie słyną z miłości do procesowania - a postępowanie trwa tam dłużej niż u nas. A z innych właśnie przykładów - jakiś czas temu podobno ktoś procesował się w sprawie patentu służącego do otwierania puszki coli. O co poszło? No bo to po otwarciu takiej puszki ta część z zewnątrz wpada do środka i dotyka zawartości puszki, a przecież na tym mogą być jakieś bakterie czy zanieczyszczenia. Werdykt? Oczywiście i z tym sądy włoskie nie miały żadnych kłopotów - jeśli delikwent ma problem z tym, to niech sobie po prostu przed spożyciem przetrze puszkę szmateczką.

Dla kontrastu muzycznie polecam jedno z ciekawszych - obok Czesława - wydarzeń muzycznych w polskiej alternatywie minionego roku. Zespół Iwona i piosenka "Stoję jak kołek", z rewelacyjnym tekstem jak dla mnie:

środa, 14 stycznia 2009

The Futureheads

The Futureheads są dla mnie zespołem, który brzmi do bólu brytyjsko. Są takim jakby czołowym przedstawicielem iście rockowego grania z Wysp. Poza tym jest to także zespół, który przez wszystkie trzy płyty gra bardzo podobnie, ale zarazem nieco inaczej. Choć jednak z przewagą tego podobnego grania, bo jeśli nie zwrócimy uwagi to mamy wrażenie, że cały czas słuchamy tej samej płyty. Zespół jak dla mnie nie przeszedł żadnej wielkiej rewolucji brzmieniowej w swojej historii. Nie jest to jednak żaden zarzut. W końcu nie każdy musi wydawać każdą kolejną płytę zupełnie inną od poprzedniej. Czasami lepiej się rozwijać. Tak jak w przypadku The Futureheads. Każda kolejna płyta jest takim dołożeniem cegiełki do systematycznie budowanego brzmienia i rozpoznawalnego stylu grania. Chociaż jeśli chodzi o nową płytę, to powiedziałbym, że jednak trochę się zmieniło. Nie jest to jednak rewolucja, tylko ewolucja. Rozwinięcie tego, co już mogliśmy usłyszeć na pierwszej płycie - cholernie melodyjne rockowego grania. Grają bardzo gitarowo, a przy tym tanecznie. Nie zawsze wszystkim zespołom, które próbują osiągnąć ten efekt, udaje się to w takim stopniu jak The Futureheads.
Jeśli chodzi o najnowszą płytę "This is not the world" to związane są z nią dwie ciekawe anegdotki. Po pierwsze, z utworem "The Beggining of the twist" - jest to zapis historii wokalisty, który wyznał w jednym z wywiadów, że pisząc tę piosenkę borykał się z poważną depresją, a jego świat powoli zdawał się zawalać. Po drugie, ciekawa historia związana jest z kawałkiem "Radio heart", który jest zapisem autentycznego rozpoczęcia znajomości dwóch osób, które poznały się dzięki audycji radiowej i uprzejmości redaktora, który przekazał bodaj chłopakowi numer dziewczyny, z którą rozmawiał na antenie. Gdyby ta historia nie była prawdziwa, to pewnie wszyscy zaraz by powiedzieli, że to banał, że bujda, że takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. A tu proszę. Miłość czeka w radiu;)

A jako utwór proponuję nieco mniej znany kawałek z tej płyty "Sleet". Może właśnie przez to, że nie był singlem jest taki fajny, bo nie został zakatowany, tylko wciąż posiada w sobie pewną świeżość.

Powstali z popiołów...

Oczywiście mowa o White Lies, najbardziej hype'owanym zespole w Wielkiej Brytanii. Zespół wcześniej istniał pod nazwą A Fear Of Flying, ale nic spektakularnego nie osiągnął, więc chłopaki postanowiły zmienić nazwę i potem już jakoś poszło. Nawet nie jakoś. Tylko bardzo dobrze! O czym pisałem już wcześniej - uznanie mediów, wsparcie i już w najbliższy poniedziałek do sprzedaży trafia ich debiutancka płyta, która jest bardzo, bardzo dobra. Ze strony marketingowej jeszcze, w najnowszym Q na całej drugiej stronie jest ogromna reklama ich płyty, a NME w dżinglu reklamującym swoją stację radiową wykorzystał fragment ich piosenki.
Ich płyta jest świetnie wypromowanym towarem medialnym. Czy jest w tym jednak coś, co obroni się samo bez medialnego szumu? Zdecydowanie tak. Szczególnie, że płyta nie zawierając praktycznie niczego oryginalnego, łączy w sobie najlepsze brzmienia z kilku różnych, niezwykle popularnych obecnie zespołów, co pozwala jej udawać oryginalne brzmienie wpisujące się w to, co najlepsze w indie, więc te podobne do innych zespołów brzmienia najzwyczajniej w świecie przypadają do gustu - trochę tu bowiem Editorsów i Interpolu (szczególnie mam na myśli wokal), trochę The Killersów i Franza Ferdinanda (taneczność muzyki o ogólna melodyczność), a do tego troszeczkę Depeche Mode (kilka zabiegów brzmieniowych).
Zdecydowanie najlepszymi utworami na płycie są tytułowe "To Loose My Life", "E.S.T.", "Farewell to the Fairground", oraz "Unfinished Business". Dobre, ale nieco odstające jak dla mnie od tych utworów jest również singlowe "Death".
Generalnie cała płyta trzyma dobry poziom i nie możemy wskazać utworu, który odstawałby jakoś strasznie od reszty. Ciekawym zabiegiem jest wykorzystanie w dwóch utworach orkiestry symfonicznej. Nadaje to tym utworom pewnego przestrzennego brzmienia, które idealnie wpisuje się w nieco epicko-poetyckie teksty.
White Lies nawet jeśli nie będzie okrzyknięte najlepszym zespołem 2009 roku, to i tak uważam, że warto posłuchać, bo to po prostu dobra, melodyjna muzyka, z ciekawymi brzmieniami i całkiem niebanalnymi teksami - oczywiście jeśli za takie przyjmiemy te o nieszczęśliwym życiu, miłości, czymś utraconym i tak dalej.

White Lies - "E.S.T.":

Kochanice króla

Ten film chciałem obejrzeć praktycznie od momentu, gdy poraz pierwszy o nim usłyszałem. Po prostu powtarzałem sobie, że zaraz po premierze muszę wybrać się do kina. Jak się okazało mus wcale nie był taki wielki, a film widziałem dopiero ostatnio w okresie świątecznym. Wcześniej zdążyłem już usłyszeć jaki to jest on podobno słaby, rozczarowujący i tak dalej. Trochę powątpiewając więc w "Kochanice króla" zasiadłem do ich oglądania. Jakże duże było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nie jest to takie słabe kino.
Ma swoje minusy, oczywiście, ale ma też plusy, które nie pozwalają przekreślać z góry tego obrazu i przez co pewne opinie pewnych nawet szacownych recenzentów z dużych pism uważam za cokolwiek nieuzasadnione.
Tym co zachwyca najbardziej w filmie są obrazy, jego wizualne piękno, doskonały dobór scenerii oraz wyśmienita praca kamery. Zastosowano w wielu ujęciach taki brudny kadr, czyli kamera nie skupia się dokładnie na pierwszoplanowej postaci, tylko gdzieś z oddali, gdzieś z drugiego końca sali przyglądamy się temu wszystkiemu, co się dzieje. Świetne rozwiązanie. Wprowadziło ono do filmu wiele przestrzeni, a także pozwoliło na spojrzenie na wiele scen z ciekawej perspektywy.
Doskonałe są także kreacje aktorskie. W zasadzie nie można mieć żadnych zarzutów do żadnego z odtwórców głównych ról. Zarówno bowiem Scarlett Johansson, Natalie Portman oraz Eric Bana stworzyli niezwykle przekonujące i bardzo dobrze zagrane role.
Historia dynastii Tudorów jest ostatnio bardzo trendy, nie da się tego ukryć. Film skupia się tylko na początkowym okresie miłosnych przygód Henryka VIII. A głównym motywem jest spór sióstr Boleyn. Wbrew pozorom nie jest to jednak tylko film, w którym jedynym wątkiem są perypetie miłosne. Jest tu dużo szersza perspektywa. Jest bowiem trochę o historii ówczesnej Anglii, o utworzeniu kościoła anglikańskiego, jest także bardzo przekonywający wizerunek kobiety, która w tamtych czas znaczyła tak niewiele, była traktowana tak przedmiotowo. Straszne czasy. Świetnie ukazane scenami zapadającymi na długo w pamięć.
A jeśli chodzi o te minusy. Wydaje mi się, że autorzy chcieli opowiedzieć zbyt wiele w zbyt krótkiej historii, przez co pewne wątki są nieco spłycone. Poza tym kilka scen średnio się ze sobą klei, momentami brakuje tutaj spójności.
Generalnie nie jest to więc obraz taki zły, jak chcieliby nigdy niezadowoleni i nigdy nie usatysfakcjonowani recenzenci. Jest to dobre kino z nośnym wątkiem miłosnym na pierwszym tle, ale poza tym oferujące także kilka głębszych refleksji nad minionymi czasami. Czasami, które były fascynujące, ale które były przecież tak brutalne i czasami po prostu podłe.

Muzycznie może nie do końca powiązanie z tematem wpisu, ale ostatnio wróciłem trochę do The Futureheads, więc przypomnijmy sobie wspólnie singiel z ich najnowszej płyty.

"Radio heart":

Lesbian Vampire Killers


Zaczynając pisać o tym filmie warto powiedzieć, że scenarzyści nim zaczęli myśleć nad całą historią, musieli sobie najpierw odpowiedzieć na pytanie, które usatysfakcjonowałoby producentów. Czyli jaki jest najgłupszy, a zarazem najbardziej komercyjny tytuł? Co może samą nazwą przyciągnąć ludzi do kina? Co wzbudzi zainteresowania? Pomyśleli i wymyślili. Lesbijki. Co prawda samym wątkiem lesbijskim nie zapełni się całego filmu, więc trzeba było pomyśleć nad czymś więcej. Założyli więc, że te lesbijki będą wampirzycami. No bo to przecież wiadomo, wampiry od zawsze były czymś fascynującym i stale obecnym w kulturze popularnej. Wniosek więc prosty z tego - łączmy dwa bardzo chodliwe motywy i nawet jeśli część środowisk feministycznych się oburzy... to jeszcze lepiej, bo dzięki temu film będzie miał dodatkową reklamę. Co prawda scenarzyści chyba sami doszli do wniosku, że pomysł na film jest cokolwiek idiotyczny, więc ubrali to wszystko w postać mainstreamowej kpiny i wpisali się w nurt prześmiewczej komedii z gorącymi motywami i dwójką kretynów, którzy trafiają do miasteczka gdzieś w Walii opanowanego przez urocze i krwiopijcze wampirzyce. Czy coś z tego będzie? Trudno powiedzieć. Na pewno wielkiego kina tu nie będzie, ale może chociaż trochę niezobowiązującej rozrywki. Tematy są nośne, można to fajnie wykorzystać. Tylko czy pomysł nie przerósł twórców. Przekonamy się już w marcu. No... z tym marcem to może bym w sumie tak nie przesadzał, bo jest to data premiery brytyjskiej, o polskiej nic jeszcze nie wiadomo. Jednak jak to mówią, dla chcącego nic trudnego.

Arctic Monkeys - Perhaps Vampires Is A Bit Strong But...

sobota, 3 stycznia 2009

The White Lies

Dopiero 3 stycznia, a ja już czuję, że to będzie dobry rok dla muzyki. Zapowiada się kilka ciekawych płyt zespołów o już pewnej pozycji na rynku - na przykład pierwsza z wielkich płyt tego roku "Tonight" Franza Ferdinanda; a później pojawi się wreszcie nowa płyta U2, kto wie czy Coldplay nie zaskoczy nas czymś nowym jeszcze w tym roku, podobno mają już sporo materiału na nową płytę (tylko, że jeśli ten materiał jest tak szybko to najprawdopodbniej będzie bardzo podobny do tego, który słyszeliśmy na "Viva la Vida"); aa, i jeszcze Kasabian. Ale na razie debiutanci. W minionym już roku jedne z najlepszych płyt jakie się ukazały należały do zespołów, które dopiero debiutowały. Pozwala to bardzo dobrze rokować na nowe czasy. Bo tak, w USA na przykład MGMT wydają swój pierwszy album, który generalnie spotkał się z samymi ochami i achami, a w Wielkiej Brytanii Glasvegas swoją płytę pod takim samym tytułem zmieniają w muzyce na Wyspach więcej niż się początkowo wydawało. Album Glasvegas przypomniał trochę o shoegazie, o zimnych riffach i o takim nieco melodyjnym, mrocznym graniu. Długo nie musieliśmy czekać na kolejne tego typu uderzenie muzyczne. Już 19 stycznia ukaże się debiutancka płyta genialnie zapowiadającego się zespołu The White Lies. Sieć sklepów HMV umieściła ich w swojej dziesiątce najlepiej zapowiadających się młodych zespołów. I może nie warto byłoby się przejmować zestawieniem sklepu muzycznego, gdyby nie to, że ta sama sieć już wcześniej przewidziała sukces takich wykonawców jak Arctic Monkeys, Franz Ferdinand czy Duffy.
Prawdę mówiąc The White Lies nie są może zespołem tak genialnym, jak chciano byśmy wierzyli, ale już na starcie mają coś, co jest cholernie ważne - wsparcie mediów. Zachwycają się nimi NME, "Q" oraz BBC. Niewiele zespołów na starcie może liczyć na takie medialne uznanie.
Jak grają? Trochę jak Glasvegas, trochę jak Editors, którzy z kolei brzmi jak Interpol. Do tego wszystkiego zaś, na przykład w singlu "To Lose My Life", można doszukać się ducha Depeche Mode.
Chłopaki z zespołu są bardzo młode. Bardzo. Czyżby powtarzała się sytuacja z Arctic Monkeys, w którym w momencie debiutu średnia wieku niewiele przekraczała osiemnaście lat? Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko. W końcu tylko pozostaje się cieszyć, że tak wiele dobrej muzyki tworzonej jest przez tak młodych ludzi. Ludzi, od ktorych stare gwiazdeczki mogłyby się tylko uczyć.
Na tym może skończmy dziś. Więcej opinii po premierze płyty. Nie ma co w ciemno okrzykiwać ich zespołem wcielącym w życia hasła nowej rewolucji muzycznej.