sobota, 20 grudnia 2008

Off Club Festival

Arturowi Rojkowi jeden festiwal muzyczny w roku nie wystarcza. Potrzebuje więcej. I więcej. I ciągle chce więcej. A publika zgodnie mu w tym przyklaskuje. Jak bowiem można byłoby postąpić inaczej skoro w wakacje dostajemy świetny mysłowicki Off Festival, a teraz jeszcze i na jesieni i wiosną mają odbywać się mniejsze klubowe festiwale jednodniowe, na których pojawiać się będzie jedna gwiazda międzynarodowa. Inaugracja tego projektu miała miejsce w miniony czwartek w katowickiej Hipnozie. Miejsce świetnie dobrane, termin też. Jeśli chodzi o zespoły, to odczucia mam mieszane. Bawiło się przy nich doskonale, fajnie pogowało i w ogóle - chociaż część śmiertelnie poważnych osób pisała później w komentarzach na laście, że nieporozumieniem dla nich była grupka pogujących indie dzieciaków. Mój boże. Jak mi przykro, że oni nie potrafią zrozumieć tak prostej rzeczy jak dobra zabawa, jak dowolna forma tejże zabawy. Na samym koncercie było bardzo spoko, każdy bawił się tak jak chciał, więc tym bardziej zaskoczyły mnie później te komentarze. Trochę to popsuło ogólny bardzo pozytywny odbiór.
Ale wracając do muzyki. Jako gwiazda wieczoru wystąpił amerykański Deerhoof. O zespole pierwszy raz usłyszałem dopiero przy okazji tego festiwalu. Na koncercie bawiło mi się przy ich muzyce świetnie, bardzo żywiołowo, bardzo szalenie, bardzo rockowo. Jednak nie mam ochoty do tego wracać teraz. Jak dla mnie po prostu - i tylko - wyśmienity zespół koncertowy. Ale nic więcej. Zgodny jestem nawet się przychylić do opinii, że jest to obecnie jeden z lepszych zespołów koncertowych. Z tym, że jak piszę, tylko do koncertu moja przygoda z tym zespołem się ogranicza. Ot, taka bardzo udana jednorazowa przygoda. No, może jeśli jeszcze raz będą w Kato, to ich nawiedzę. Nic więcej jednak z mojej strony.
Off Club rozpoczął się porządną dawką elekroniki. Ot, takie wyczilałtowanie się przed resztą wieczoru. Kirsten z kolei zaprezentował całkiem niezłą dawkę post punka i post rocka. Kolejną grupą był sextet łączący w swojej twórczości brzmienia z pogranicza rocka i electrojazzu. Jakoś strasznie podjarani wszyscy byli ich występem. Fajnie się poskakało. Ale to by było na tyle.
Generalnie więc była to świetna dawka dobrej rozrywki. Muzyka, przy której można było doskonale poszaleć. Jednak jeśli chodzi o samą stronę muzczyną, to nie rzuciła ona mnie na kolana do tego stopnia, bym teraz stał się wielkim fanem któregoś z tych zespołów.
I trochę przekornie akcentem muzycznym nie będzie żadna z grup, które pojawiły się na tym festiwalu, lecz kapela, którą śmiało zaliczam do najlepszych tegorocznych debiutów - Glasvegas. Ostatnio było "Daddy's Gone", dziś słuchamy "Polmont on my Mind":

Brak komentarzy: