środa, 17 grudnia 2008

Scarlett w ambiencie

Czy jest to najlepsza płyta tego roku? Gdzieżby. Czy jest rewolucyjna, odkrywcza? Noo... tak średnio. Czy jest spełnieniem zachcianki? Oj tak, zdecydowanie. Ale czy jest to płyta, której warto posłuchać? Jak najbardziej. Przynajmniej ja z takiego założenia wychodzę. Przyznam się szczerze, że nie sięgnąłem po ten album ze względu na spodziewaną wartość artystyczną. Gdyby utwory scoverowała inna artystka pewnie nawet nie zaszczyciłbym tej informacji swoją uwagą. Ale tutaj nie podarowałbym sobie tego. Czyli już wiemy, że gdyby nie Scarlett, to nie słuchałbym coverów Toma Waitsa w czyimkolwiek innym wykonaniu i jakiejkolwiek aranżacji. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby ta płyta nie miała w sobie tego czegoś, to nie pisałbym o niej i nie słuchałbym jej kilka miesięcy po premierzy. Sama osoba Scarlett Johansson mogła mnie skutecznie zainteresować, by się albumem zainteresować, ale nawet ona nie byłaby w stanie sprawić, bym się katował muzyką, która gwałciłaby moje receptory muzyczne.
Jeśli chodzi o samego Toma Waitsa, który dał temu wszystkiemu początek swoją twórczością, to mam do niego stosunek taki sam jak Scarlett, która po prostu nie może pamiętać tej muzyki, bo to nie nasze pokolenie, a mówienie pokrętnie o tym, że muzyka ta oddziałuje na nią w szczególny sposób jest po prostu próbą zmierzenia się z czymś ambitniejszym, z czymś - jak zwykle w jej przypadku - nieco ponad jej wiek, ponad wszystko co wokoło. W końcu już sam Redford, kręcąc razem z nią "Zaklinacza koni" powiedział, że nigdy nie widział tak dojrzałem trzynastolatki.
Po pierwszych zachwytach płytach sięgnąłem jednak po kilka oryginalnych kawałków Waitsa. Dosłownie odrzuciło mnie od nich. Tak negatywnie nie podziałała na mnie żadna muzyka w ostatnim czasie. Zupełnie nie mój styl i klimat.
Tym większe uznanie muszę wyrazić dla Davida Sitka - tak, tak tego z TV On The Radio! - który nie patyczkował się z muzyką Waitsa i bezlitośnie przerobił ją na ambientowe brzmienia.
Ogólnie trzeba powiedzieć, że Scarlett potrafi otaczać się uznanymi i utalentowanymi osobami. Na gitarze bowiem przygrywa jedna trzecia Yeah Yeah Yeahs, a w chórkach w dwóch utworach udziela się David Bowie, który usłyszał na pewnym spotkaniu, że Scarlett śpiewa, że nagrywa. On zagadał, że fajnie, że mógłby się dołączyć do projektu, ona zakłopotana nie wiedziała co powiedzieć. Koniec końców Bowie sam pojawił się w studiu i dograł te chórki. Kto by pomyślał, że Scarlett taka wstydliwa.
Płyta dosyć długo się rozkręca. Na początku mamy bowiem instrumentalne "Fawn", później wolno wchodzące na obroty "Town with no cheer" i dopiero tutaj słyszymy głos Scarlett. Głos, który może być zarówno wielkim plusem tej płyty, jak i ogromną wadą. Wedle uznania. Można powiedzieć, że śpiewa słabo, że dziwnie, że takie to wszystko nijakie. Proszę bardzo. Ja jednak powiem, że słyszymy wspaniały, seksownie zachrypnięty głos, który w niebanalny sposób potrafi tworzyć fantastyczny nastrój w każdej kompozycji. Takie mistrzowskie połączenie dream popu z ambientowym podkładem.
Album jest pewną opowieścią. Niby piosenki Waitsa, ale słuchając ich w wykonaniu Scarlett mamy wrażenie, że równie dobrze mogłyby to być jej własne słowa, jej opowieść. Jakże prawdziwe przecież muszą być słowa piosenki "I don't want to grow up" - swoją drogą najbardziej przebojowy kawałek na płycie - w której śpiewa, że nie chce dorosnąć, że wciąż, w jakiejś części swojej podświadomości, chce być dzieckiem, które nie musi się tym wszystkim martwić.
Jak dla mnie przefanatastyczne jest jednak samo zakończenie płyty z utworami, które mówią o tym, że nikt nie zorientuje się, gdy odejdziesz, nikt się tym specjalnie na dłuższą metę nie przejmie i utwór z pytaniem 'kim ty tak naprawdę jesteś?'.

Słuchamy. Ostatni utwór z płyty. "Who are you". Z Davidem Sitkiem. Swoją drogą ciekawa sprawa, ostatnio bardzo mocno podobają mi się ostatnie piosenki na różnych płytach. Hm...

Brak komentarzy: