sobota, 21 lutego 2009

Ladyhawke, czyli czemu warto kochać Nową Zelandię

Nowa Zelandia do tej pory kojarzyła nam się głównie z pięknymi zielonymi krajobrazami, które mogliśmy podziwiać w fantastycznej ekranizacji "Władcy Pierścieni". Już za to możemy kochać ten kraj. Teraz możemy za coś więcej - za Philippę "Pip" Brown, szerzej znaną jaką Ladyhawkę. Ta utalentowana i całkiem atrakcyjna młoda dziewczyna zostła odkryta przez prasę brytyjską w tamtym roku. W minionym roku ukazała się również jej debiutancka płyta. Przychylność prasy zaskarbiła sobie - nie ma co ukrywać - w dużej mierze przez to, że potrzebne było coś świeżego, coś nowego, a przy tym trochę tajemnicznego. I złożyło się świetnie - dziewczyna z Nowej Zelandii (czyli z jakiegoś tam kraju na końcu świata) tworzy całkiem fajną muzykę. No i przy tym po angielsku. No i z Australią ma powiązania. Czyli niby obca, ale jednak taka nieco brytyjska przy tej swojej odmienności. I to wszystko złożyło się na niewątpliwy sukces jaki odniosła Ladyhawke. Sukces, o którym w Polsce nikt nie słyszał, nawet żaden z dystrybutorów, który nie rzucił się kasą na normalną dystrybucję. Płytę możemy sobie ściągnąć na przykład przez Merlina, ale trwa to jakieś 3-4 tygodnie, ale warto poczekać.
Dlaczego? Bo jeśli to kogoś obchodzi płyta jest bardzo ładnie wydana, co tylko zachęca do zapoznania się z rewelacyjną zawartością.
Muzyka jaką tworzy Ladyhawke jest bardzo wyraźnie inspirowana brzmieniami z lat 70. i 80. Są tu więc między innymi syntezatory w stylu vintage oraz silne partie gitarowe i klawiszowe. Do tego zaś dochodzi ciekawa warstwa liryczna, wyrażająca coś, co można byłoby określić mianem "szczęśliwego smutku". Wszystko brzmi bardzo tanecznie, więc płytkę należałoby zaklasyfikować po prostu jako alternatywny pop.
Płytę otwiera kapitalne "Magic" - zdecydowanie jeden z moich ulubionych kawałków na płycie - z wyśmienitym refrenem ("One journey for you but it's worth it
One life and with me and it's magic"). Dalej mamy na przykład doskonałe electro-popowe "My Delirium" czy nieco funkowe "Dusk Till Down".
Pierwszy raz, gdy usłyszałem Ladyhawke stwierdziłem, że to coś świetnego. Później, gdy przesłuchałem pierwszy raz płytę nie wiem dlaczego, ale coś mi się nie spodobało. Odłożyłem jej twórczość na kilka dni. Później wróciłem i zakochałem się. Totalnie. Teraz co jakiś czas wracam do tego albumu i słucham kilku, kilkunastu piosenek. A tym, co podoba mi się w nich najbardziej jest ogromna energetyczność, elektryzujące brzmienie i świetny wokal Pip.
Płyta jest do tego stopnia rewelacyjna, że trudno wybrać jeden utwór, który chciałbym teraz szczegóolnie polecić, bo wszystkie są równie dobre. Czyli można z tego wywnioskować, że Ladyhawke będzie stałą bywalczynią tego bloga, a tymczasem gramy "My Delirium":

środa, 4 lutego 2009

Wcale nie taki tragiczny "Opór"

Czytając zapowiedzi tego filmu niewiele mogłem dowiedzieć się o czym tak naprawdę jest, ponieważ niektóre osoby skupiały się głównie na tym, z jak wielkim zakłamywaniem historii będziemy mieć tutaj do czynienia oraz z jak wielką antypolskością się tutaj spotkamy. Piszę specjalnie w czasie przyszłym, bo większość takich komentarzy pojawiała się jeszcze przed premierą filmu. Jak zwykle - w ciemno łatwo bezzasadnie krytykować. Gorzej później wykazać się konstruktywną krytyką. Czy "Opór" rzeczywiście jest takim skandalem jaki wieszczono? Oczywiście, że nie. Brak mu ambicji do tego.
Powyższe nie znaczy od razu, że film jest słaby. Jedyne co jest słabe, to znajomość historii przez producentów czy może też bardzo luźne podejście do niej. Największym problemem jest to, że twórcy skupiając się na historii braci Bielskich dostosowali ją do swoich potrzeb - z jednej strony coś dodali, z drugiej odjęli, tak żeby im wszystko układało się w jedną całość. Na przykład dodano sceny walk z Niemcami i to nie z jakimiś zwykłymi zagubionymi żołnierzami, z całymi batalionami wyposażonymi w czołgi. A przecież jak zgodnie twierdzą historycy coś takiego nigdy nie miało miejsca. Z drugiej strony twórcy pominęli nie do końca już takie dobre uczynki braci Bielskich. Nie ma tutaj bowiem ani słowa o napadach na polskie wsie, wymuszanie żywności od polskich chłopów. Rozochoconych fanatyków spod znaku instytucji zajmującej się podobno naszą pamięcią narodową pragnę bardzo szybko uprzedzić, że wymowy antypolskiej tu nie ma. W ogóle. I to dosłownie. Bo o Polsce nie mówi się tu nic. Jest to wręcz śmieszne. Szczególnie, gdy jakiś chłop mówi, że czuje się Białorusinem, której wtedy nie było jeszcze na mapie, a nie Polakiem. Z tego co się orientuję to uświadomienie chłopów wtedy ograniczało się do powiedzenia, że jest "tutejszy". Cóż, gdy mamy wymowę antypolską jest źle, gdy w ogóle o nas nie mówią, też jest źle. Już niewiadomo, który wariant gorszy.
Zostawiając te rozważania należy powiedzieć, że "Opór" opowiada historię braci Bielskich, którzy według różnych źródeł uratowali około 1000-1200 Żydów. Nie jest to zbyt znana historia i w sumie, mimo tych licznych przekłamań w filmie, generalnie uważam, że dobrze zrobiono sięgając po nią. Poprzez "Opór" i historię partyzanckiej walki w odstępach Puszczy Nalibockiej udało się pokazać kilka całkiem ciekawych spraw. Na przykład zaprzeczono temu, że Żydzi nigdy nie walczyli w czasie II wojny światowej.
"Opór" Edwarda Zwicka nie jest spójny fabularnie. Sądzę jednak, że było to działanie celowe i nie chodziło tutaj o ukazanie jednej spójnej opowieści lecz o ukazanie w różnych scenach życia w leśnym obozie. A nie było to proste życie. Zaczęło się wszystko jednak bardzo skromnie. Bracia Bielscy po zamordowaniu ich rodziców uciekają do lasu. Tam do nich przyłączają się inne osoby, które przeżyły nazistowski pogrom. Razem, chcąc niechcąc, postanawiają stworzyć obóz i spróbować przetrwać w tych trudnych warunkach. Na czele grupy staje Tawje Bielski, w którego rolę wcielił się Daniel Craig. Warto zaznaczyć, że nie jest on tutaj typowym przywódcą, który kreuje się na wielkiego bohatera. Jest to człowiek targany wątpliwościami, zwątpieniami, problemami. Nie da się jednak przy tym wszystkim odrzucić wrażenia, że takie trochę sztampowe to się już ostatnio zrobiło. Targany wątpliwościami bohater, a do tego buntujący się przeciwko nie mu brat. Zakochana w nim kobieta. No i jeszcze ten zły w obozie, który w momencie choroby Tawje będzie próbował przejąć władzę nad ocalonymi.
Ciekawy jest wątek Zusa Bielskiego, który po kłótni z Tawje odchodzi z obozu i postanawia przyłączyć się do Armii Czerwonych. Tym, co wysuwa się na pierwszy plan w tym wątku jest zakłamanie ideologiczne komunistów. Niesione na sztandarch hasła równości nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości. Okazuje się, że komuniści są takimi samymi antysemitami jak naziści. Traktują grupę Bielskiego jako mięso armatnie i generalnie jako żołnierzy drugiej kategorii.
"Opór" nie miał być zwykłą "strzelanką" z okresu drugiej wojny światowej. Jednak trudno przychylić mi się do tego zdania. Poza kilkoma zapadającymi w pamięć scenami nie ma tutaj niczego niezwykłego. Te sceny to na przykład pomoc w ucieczce z getta czy lincz na niemieckim żołnierzu. Jest to po prostu całkiem dobre kino wojenne ukazujące nieznaną szerzej do tej pory historię.
Podsumowując, "Opór" nie jest filmem złym. Nie jest to jednak kino, którego nie można opuścić. Takie 6, może 6,5/10. Obejrzeć można, ale nic poza tym.

Klaxons - "Golden Skans":