piątek, 9 października 2009

Co będziesz miała?!


Tymi słowami kończy się czwarta część książkowych przygód "Dextera", a czwarty sezon serialu rozpoczyna się już od momentu, w którym nasz ulubiony, seryjny morderca będzie musiał się zmierzyć z tym nieoczekiwanym zadaniem, jakim będzie wychowywanie dziecka. A nie będzie to proste dla Dzielnego Dextera z Dołeczkami. Jego dotąd poukładane życia zmienia się diametralnie. Nasz bohater snuje się wymęczony po ekranie, zaspany, zrezygnowany, a do tego tak zaprzątnięty różnymi domowymi zajęciami, że nie ma czasu oddać się swojemu niewinnemu hobby - czyli ćwiartowaniu złych ludzi. Jest to szokująca przemiana. Szczególnie, gdy przypomnimy sobie tego poukładanego, pewnego siebie bohatera z poprzednich sezonów, który wszystko miał zaplanowane, w którego życiu wszystko odbywało się według z góry powziętego schematu. Świetnym komicznym momentem, który pokazuje, że ojcostwo nie jest niczym lekkim jest scena z pierwszego odcinka czwartego sezonu, w którym Dexter poproszony jest o przedstawienie opinii jako biegły w dziedzinie medycyny sądowej w sądzie. Biedny Dexter jednak tak był zmęczony, że nie tylko pomylił się przy wystawianiu ekspertyzy, ale jeszcze - jakby tego było mało - zupełnie pomylił podejrzanych i przygotował się do zupełnie innej sprawy. Oczywiście Dexter jest porządnym człowiekiem, więc stwierdził, że trzeba naprawić swój błąd. Trzeba po sobie posprzątać. Wyruszył więc na spotkanie osobnika, któremu mogłoby się udać przez jego pomyłkę wymigać od jak najbardziej zasłużonej kary. Jednak i tutaj nie ma łatwo. Kiedy już zabawia się z tym wstrętnym zabójcą dzwoni Rita i każe mu jechać do apteki. Biedny, umęczony Dexter chcąc niechąc będzie musiał bardzo szybko dokończyć swoją ukochaną pracę i ruszyć na spotkanie z szarą rzeczywistością. Tylko, że właśnie wtedy stanie się coś, czego nie przewidywał - będzie miał wypadek, w wyniku którego straci pamięć z ostatnich kilku godzin. No i tutaj pojawi się taki mały problem - bo nie będzie mógł sobie przypomnieć, co zrobił z posiatkowanymi fragmentami ciała. Nie jest dobrze. A jeszcze dodatkowo wraca agent specjalny Lundy, który tropi seryjnego mordercę, który tym razem zawitał do Maiami. Morderca morduje w każdym mieście trzy kobiety. Wypadałoby jakoś go powstrzymać, prawda?
Sezon zapowiada się krwiście smakowicie.

poniedziałek, 30 marca 2009

Dokopać Wojewódzkiemu

Nasz lokalny mistrz wzbudzania kontrowersji i tworzenia zamieszania wokół własnej osoby, znów znalazł się w centrum zainteresowania. Tym razem w związku z procesem sądowym, który został wytoczony przeciwko niemu. O co poszło? Wersje oczywiście są dwie. W każdym razie najpierw przeczytałem, że Wojewódzki zdemolował samochód powoda. Jakoś mało prawdopodobne to mi się wydało, więc poszukałem kolejnych informacji. Bardzo szybko okazało się, że nie chodziło o żadne zdemolowanie tylko o wybicie szyby. A i to wielce prawdopodobne, że jest przesadzone, gdyż być może prawdą jest to, że Wojewódzki uderzył tylko ręką w tę szybę w wyniku czego, ta popękała. I tyle. Dlaczego zrobił coś takiego? Wg Wojewódzkiego został sprowokowany do tego zachowaniem "pokrzywdzonego", który najpierw miał mu pokazać pewien palec, a później zabarykadować się w samochodzie i nie reagować na próby nawiązania kontaktu z nim. Cóż, jak było naprawdę pewnie rozstrzygnie sąd, jeśli wcześniej nie dojdzie do jakiejś ugody czy umorzenia śledztwa. Co do umorzenia, to już prokuratura proponowała coś takiego, ale powód wielce uparty robił wszystko co możliwe, by sprawa trafiła na wokandę sądową. A potem się dziwimy, że postępowanie sądowe trwa tak długo, skoro sądy zarzucane są takimi kretyńskimi sprawami.
Wojewódzkiemu - nawet gdyby zapadł wyrok nie przychylny dla niego - nic wielkiego nie grozi. Grzywna i teoretycznie prace społeczne, ale bądźmy poważni. W każdym razie teraz dochodzimy do clue. Skarżący zwietrzył w całej sprawie interes dla siebie i postanowił z Wojewódzkiego wycisnąć tyle kasy, ile tylko się da. Czyli między innymi 2,5 tysiąca za wymianę szyby (uhm, rozumiem, że droższych nie było) i teraz najlepsze - 10 tysięcy złotych za "krzywdy moralne". Za co? Tak to jest, jak ludzie się naoglądają amerykańskich filmów, albo naczytają na necie o tym, jakie to wielkie odszkodowania przyznały tamtejsze sądy osobom, które oparzyły się na przykład kawą w wielkiej sieci restauracji czy coś w tym stylu. Tylko, że my jesteśmy w Polsce i jak na razie mamy trochę inny system prawny.
W ogóle cała sprawa jest bezsensowna. Powinna się była skończyć jakąś ugodą i niechby już Wojewódzki zapłacił po prostu za wybitą szybę, ale nie przesadzajmy z jakimiś "krzywdami moralnymi" (pewnie będzie powoływanie się na naruszenie dóbr osobistych z art.23 K.C., ale obstawiam, że Wojewódzkiego stać na tyle dobrego adwokata, że szybko to storpeduje), bo z moralnością niewiele mają one wspólnego. Oczywistym bowiem wydaje się to, że w momencie, gdy ktoś zwietrzył, że można trochę ugrać na tej sprawie, to postanowił wycisnąć z Wojewódzkiego tyle kasy, ile się da. Nie za fajne to. Najgorsze, że sądy dopuszczają takie sprawy. Trochę szacunku dla prawa i jakichś tam zasad, które podobno mają być przestrzegane. No.

Muzycznie pozostajemy dziś w radosnych brzmieniach. Tym razem The Days w singlowym nagraniu "No Ties". Piękna zżynka z The Hoosiers, ale co tam.

Że wiosna?

Jakoś już tak brak sił, by pisać jeszcze na blogu ostatnio u mnie. A wszystko przez dość intensywne udzielanie się poletku recenzji filmowych. Ale cóż, wiosna coraz wyraźniej dobija się przez zachmurzone niebo, więc nie można pozwolić, by i na tym blogu nie została przywitana wpisem, jakże radosnym oczywiście.
Jeśli chodzi o muzyczne spojrzenie na wiosnę, to mam nadzieję, że wreszcie pojawią się jakieś nowe dobre płyty, bo naprawdę od czasu styczniowych megapremier nic wartego uwagi się nie wydarzyło. Oczywiście świadomie pomijam tutaj kolejną płytę U2, która po zakatowaniu w stacjach radiowych nie skłoniła mnie do tego, bym się jej bliżej przyjrzał. Więc nadal na mojej playliście królują White Lies, Franz Ferdinand i White Lies. Swoją drogą ten ostatni zespół dopiero niedawno oficjalnie został wydany w Polsce. W edycji "polska cena", wcześniej bowiem oczywiście można było sobie kupić tę płytkę tylko w oryginalnej cenie, która rzeczywiście mogła stanowić cenę nieco zaporową.
Pamiętacie sprawę Krzysztofa Skowrońskiego? Okazało się, że sprawa nie jest taka jednoznaczna, jak można byłoby sądzić jeszcze jakiś czas temu. Zostały postawione mu zarzuty przestępstwa na tle finansowym. Ale jak dobrze wiadomo, dopóki mu się czegoś konkretnego nie udowodni jest winny. A pomijając aspekt ewentualnych przkrętów i tak podtrzymuję swoją opinię, że zrobił naprawdę cholernie dużo dobrego dla Trójki. Choć jak na przykład rozmawiałem ze znajomym, to usłyszałem - obok zuważenia plusów Skowrońskiego - że zrobił jedną złą rzecz - pozwolił odejść Niedźwiedzkiemu do innego radia. Cóż, mnie to aż tak strasznie nie zabolało, ale może dla tego, że jestem młodszym słuchaczem i dla mnie ważniejszymi dziennikarzami są na przykład Stelmach czy Metz.
Kolejna sprawa. Jeśli tylko przechodziliście dziś koło jakiegokolwiek kiosku, to musiały się wam rzucić w oczy pełne jady komentarze pod adresem Benhackera. Dopiero co pisałem o tego typu zachowaniach w poprzednim wpisie. Jak widać nic się nie zmienia. Odnośnie trenera naszej reprezentacji, to mam wrażenie, że po prostu niektózy ludzie czują się lepiej, gdy mogą po kimś jechać. Najlepiej byłoby, gdyby teraz zrezygnował, gdyby można było go do końca zjechać, oczernić, poużywać sobie po nim. Następnie można byłoby zacząć krytykować wybór nowego selekcjonera. Później, wybór składu reprezentacji. No i wreszcie za jakiś czas można byłoby pisać o tym, jaki to jest beznadziejny i że powinien jak najszybciej zrezygnować. A to Polska właśnie.
Żeby jednak nie było takie pesymistycznego narzekania, to zakończmy wpis jakąś pozytywną melodią. Wszystko po to, by wejść jakoś lepiej w wiosnę, by ta faktycznie przyniosła coś nowego. Więc "Summer wine" Ville'a Valo i zjawiskowej Natalii Avelon, która jest Polką tak swoją drogą. Aż się zdziwiłem, że ta piosenka ma już dwa lata. Strasznie szybko ten czas mija... a utwór wciąż tak samo przyjemny. Szczególnie w połączeniu z pięknym teledyskiem.

poniedziałek, 9 marca 2009

Polskie piekiełko nienawiści

Jak zapewne doskonale już o tym wiedzą wszyscy sympatycy radiowej Trójki, Krzysztof Skowroński został odwołany ze stanowiska szefa tej rozgłośni. Nie chcę skupiać się tutaj na tym, że szkoda, że decyzja była głupia, że idiotyczna, że bezsensowna - ale warto jednak podkreślić, że taka była. Trójka bowiem ostatnimi czasy miała najlepsze wyniki słuchalności. Poza tym, to dzięki Skowrońskiemu Trójce został przywrócony styl, za jakim wiele osób tęskniło w okresie "radości słuchania". A jakby tego było mało, to za jego szefowania wystartowało kilka nowych, bardzo ciekawych audycji - Myśliwiecka 3/5/7, Offensywa, Zjednoczone Królestwo czy audycja rodziny Waglewskich. Nie chcę jednak skupiać się na tym, jak zaznaczyłem. Dziś zerknąłem na komentarze pod informacją o tym, że z Trójki odszedł kolejny redaktor solidaryzując się z Krzysztofem Skowrońskim. Co takiego zaszokowało mnie w tych komentarzach? Ilość jadu i nienawiści jaką niektórzy wkładają w swoje wypowiedzi. Skąd w ludziach tyle nienawiści, tyle agresji? Czy ludziom naprawdę lepiej, gdy objeżdżają drugiego? Co to ma być? Czy tak źle jest z Polakami? Niedobrze się robi, gdy czyta się takie komentarze. Człowiek może doznać jakiegoś szoku cywilizacyjnego, patrząc na to, że ludzie są w stanie ubierać swoje zdania w tak zatrważającą ilość kretyńskiego jadu. Przykłady? Choćby zarzucanie Skowrońskiemu skatolicyzowania Trójki. Że co? Niby w którym miejscu? Skowroński mimo tego, że pochodził z nominacji pisowskiej zachowywał naprawdę duży obiektywizm i zawsze starał się prezentować głosy ludzi z różnych opcji politycznych - od skrajnej lewicy, po skrajną prawicę. Następnie, przypisywanie mu pełnej winy za odejście Niedźwieckiego z Trójki. Nie zgadzam się z tym zupełnie. Moim zdaniem to pan Niedźwiecki coraz mniej fajnie się czuł w Trójce, bo zatrzymał się na pewnym etapie i tego samego oczekiwał od reszty radia. Sorry.
A już prawdziwa eksplozja jadu nastąpiła, gdy dyskusja zeszła na temat Agnieszki Szydłowskiej - jednej z najlepszych dziennikarek muzycznych w tym kraju. Że co? Że przesadzam? Może. Ale bardziej na pewno przesadzają ci, którzy piszą, że nikt jej nie lubi, nikt jej słuchać nie można. Wkurzyło mnie już tutaj od razu to, ze ktoś przypisuje sobie prawo do tego, by wyrażać swoje zdanie w imieniu wszystkich. Niby jakim prawem? Kto mu udzielił takiego pozwolenia? Facet, jeśli chcesz wyrażać swoje zdanie, to rób to tylko i wyłącznie w swoim imieniu, a nie narzucaj swojego zdania i nie przypisuj swoich opinii innym osobom. A jeśli komuś brak takiej odrobiny odwagi, by mówić we własnym imieniu, to nie lepiej nic nie mówi i nie przypisuje swoich chorych poglądów wszystkim ludziom.
O tej nienawiści pisał ostatnio Tomasz Lis w książce "My, naród". Niestety, nic się nie zmienia. Ludzie ciągle dowartościowują się gnojąc innych, wyżywając się bezkarnie w Internecie czując się zupełnie anonimowym. Malutcy ludzie leczą swoje kompleksy infantylną krytyką osób, którym często do pięt nie dorastają. Na szczęście życzliwość nie umarła zupełnie. Ciągle wierzę, że te komentarze piszą głównie głupie dzieciaki. Oby.

A słuchamy The Pains Of Being Pure At Heart, nowojorskiej kapeli, w której wyraźnie słychać shoegazowe wpływy, a wszystko w bardzo miłej popowej stylistyce. Utwór nosi tytuł "Everything With You":

sobota, 21 lutego 2009

Ladyhawke, czyli czemu warto kochać Nową Zelandię

Nowa Zelandia do tej pory kojarzyła nam się głównie z pięknymi zielonymi krajobrazami, które mogliśmy podziwiać w fantastycznej ekranizacji "Władcy Pierścieni". Już za to możemy kochać ten kraj. Teraz możemy za coś więcej - za Philippę "Pip" Brown, szerzej znaną jaką Ladyhawkę. Ta utalentowana i całkiem atrakcyjna młoda dziewczyna zostła odkryta przez prasę brytyjską w tamtym roku. W minionym roku ukazała się również jej debiutancka płyta. Przychylność prasy zaskarbiła sobie - nie ma co ukrywać - w dużej mierze przez to, że potrzebne było coś świeżego, coś nowego, a przy tym trochę tajemnicznego. I złożyło się świetnie - dziewczyna z Nowej Zelandii (czyli z jakiegoś tam kraju na końcu świata) tworzy całkiem fajną muzykę. No i przy tym po angielsku. No i z Australią ma powiązania. Czyli niby obca, ale jednak taka nieco brytyjska przy tej swojej odmienności. I to wszystko złożyło się na niewątpliwy sukces jaki odniosła Ladyhawke. Sukces, o którym w Polsce nikt nie słyszał, nawet żaden z dystrybutorów, który nie rzucił się kasą na normalną dystrybucję. Płytę możemy sobie ściągnąć na przykład przez Merlina, ale trwa to jakieś 3-4 tygodnie, ale warto poczekać.
Dlaczego? Bo jeśli to kogoś obchodzi płyta jest bardzo ładnie wydana, co tylko zachęca do zapoznania się z rewelacyjną zawartością.
Muzyka jaką tworzy Ladyhawke jest bardzo wyraźnie inspirowana brzmieniami z lat 70. i 80. Są tu więc między innymi syntezatory w stylu vintage oraz silne partie gitarowe i klawiszowe. Do tego zaś dochodzi ciekawa warstwa liryczna, wyrażająca coś, co można byłoby określić mianem "szczęśliwego smutku". Wszystko brzmi bardzo tanecznie, więc płytkę należałoby zaklasyfikować po prostu jako alternatywny pop.
Płytę otwiera kapitalne "Magic" - zdecydowanie jeden z moich ulubionych kawałków na płycie - z wyśmienitym refrenem ("One journey for you but it's worth it
One life and with me and it's magic"). Dalej mamy na przykład doskonałe electro-popowe "My Delirium" czy nieco funkowe "Dusk Till Down".
Pierwszy raz, gdy usłyszałem Ladyhawke stwierdziłem, że to coś świetnego. Później, gdy przesłuchałem pierwszy raz płytę nie wiem dlaczego, ale coś mi się nie spodobało. Odłożyłem jej twórczość na kilka dni. Później wróciłem i zakochałem się. Totalnie. Teraz co jakiś czas wracam do tego albumu i słucham kilku, kilkunastu piosenek. A tym, co podoba mi się w nich najbardziej jest ogromna energetyczność, elektryzujące brzmienie i świetny wokal Pip.
Płyta jest do tego stopnia rewelacyjna, że trudno wybrać jeden utwór, który chciałbym teraz szczegóolnie polecić, bo wszystkie są równie dobre. Czyli można z tego wywnioskować, że Ladyhawke będzie stałą bywalczynią tego bloga, a tymczasem gramy "My Delirium":

środa, 4 lutego 2009

Wcale nie taki tragiczny "Opór"

Czytając zapowiedzi tego filmu niewiele mogłem dowiedzieć się o czym tak naprawdę jest, ponieważ niektóre osoby skupiały się głównie na tym, z jak wielkim zakłamywaniem historii będziemy mieć tutaj do czynienia oraz z jak wielką antypolskością się tutaj spotkamy. Piszę specjalnie w czasie przyszłym, bo większość takich komentarzy pojawiała się jeszcze przed premierą filmu. Jak zwykle - w ciemno łatwo bezzasadnie krytykować. Gorzej później wykazać się konstruktywną krytyką. Czy "Opór" rzeczywiście jest takim skandalem jaki wieszczono? Oczywiście, że nie. Brak mu ambicji do tego.
Powyższe nie znaczy od razu, że film jest słaby. Jedyne co jest słabe, to znajomość historii przez producentów czy może też bardzo luźne podejście do niej. Największym problemem jest to, że twórcy skupiając się na historii braci Bielskich dostosowali ją do swoich potrzeb - z jednej strony coś dodali, z drugiej odjęli, tak żeby im wszystko układało się w jedną całość. Na przykład dodano sceny walk z Niemcami i to nie z jakimiś zwykłymi zagubionymi żołnierzami, z całymi batalionami wyposażonymi w czołgi. A przecież jak zgodnie twierdzą historycy coś takiego nigdy nie miało miejsca. Z drugiej strony twórcy pominęli nie do końca już takie dobre uczynki braci Bielskich. Nie ma tutaj bowiem ani słowa o napadach na polskie wsie, wymuszanie żywności od polskich chłopów. Rozochoconych fanatyków spod znaku instytucji zajmującej się podobno naszą pamięcią narodową pragnę bardzo szybko uprzedzić, że wymowy antypolskiej tu nie ma. W ogóle. I to dosłownie. Bo o Polsce nie mówi się tu nic. Jest to wręcz śmieszne. Szczególnie, gdy jakiś chłop mówi, że czuje się Białorusinem, której wtedy nie było jeszcze na mapie, a nie Polakiem. Z tego co się orientuję to uświadomienie chłopów wtedy ograniczało się do powiedzenia, że jest "tutejszy". Cóż, gdy mamy wymowę antypolską jest źle, gdy w ogóle o nas nie mówią, też jest źle. Już niewiadomo, który wariant gorszy.
Zostawiając te rozważania należy powiedzieć, że "Opór" opowiada historię braci Bielskich, którzy według różnych źródeł uratowali około 1000-1200 Żydów. Nie jest to zbyt znana historia i w sumie, mimo tych licznych przekłamań w filmie, generalnie uważam, że dobrze zrobiono sięgając po nią. Poprzez "Opór" i historię partyzanckiej walki w odstępach Puszczy Nalibockiej udało się pokazać kilka całkiem ciekawych spraw. Na przykład zaprzeczono temu, że Żydzi nigdy nie walczyli w czasie II wojny światowej.
"Opór" Edwarda Zwicka nie jest spójny fabularnie. Sądzę jednak, że było to działanie celowe i nie chodziło tutaj o ukazanie jednej spójnej opowieści lecz o ukazanie w różnych scenach życia w leśnym obozie. A nie było to proste życie. Zaczęło się wszystko jednak bardzo skromnie. Bracia Bielscy po zamordowaniu ich rodziców uciekają do lasu. Tam do nich przyłączają się inne osoby, które przeżyły nazistowski pogrom. Razem, chcąc niechcąc, postanawiają stworzyć obóz i spróbować przetrwać w tych trudnych warunkach. Na czele grupy staje Tawje Bielski, w którego rolę wcielił się Daniel Craig. Warto zaznaczyć, że nie jest on tutaj typowym przywódcą, który kreuje się na wielkiego bohatera. Jest to człowiek targany wątpliwościami, zwątpieniami, problemami. Nie da się jednak przy tym wszystkim odrzucić wrażenia, że takie trochę sztampowe to się już ostatnio zrobiło. Targany wątpliwościami bohater, a do tego buntujący się przeciwko nie mu brat. Zakochana w nim kobieta. No i jeszcze ten zły w obozie, który w momencie choroby Tawje będzie próbował przejąć władzę nad ocalonymi.
Ciekawy jest wątek Zusa Bielskiego, który po kłótni z Tawje odchodzi z obozu i postanawia przyłączyć się do Armii Czerwonych. Tym, co wysuwa się na pierwszy plan w tym wątku jest zakłamanie ideologiczne komunistów. Niesione na sztandarch hasła równości nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości. Okazuje się, że komuniści są takimi samymi antysemitami jak naziści. Traktują grupę Bielskiego jako mięso armatnie i generalnie jako żołnierzy drugiej kategorii.
"Opór" nie miał być zwykłą "strzelanką" z okresu drugiej wojny światowej. Jednak trudno przychylić mi się do tego zdania. Poza kilkoma zapadającymi w pamięć scenami nie ma tutaj niczego niezwykłego. Te sceny to na przykład pomoc w ucieczce z getta czy lincz na niemieckim żołnierzu. Jest to po prostu całkiem dobre kino wojenne ukazujące nieznaną szerzej do tej pory historię.
Podsumowując, "Opór" nie jest filmem złym. Nie jest to jednak kino, którego nie można opuścić. Takie 6, może 6,5/10. Obejrzeć można, ale nic poza tym.

Klaxons - "Golden Skans":

piątek, 30 stycznia 2009

The Spirit - komedia noir


Wyczekiwałem na ten film od dawna. Raz, że to kolejny film ze Scarlett Johansson. A dwa, że sama tematyka zapowiadała się bardzo ciekawie. W pewnym sensie więc zaskoczeniem były dla mnie pierwsze recenzje tego filmu, w których nowomodni recenzenci wpisując się w jakiś mainstreamowy trend zaczęli krytykować wszystko, co tylko się dało w tym filmie. A to, że przerysowane sylwetki głównych bohaterów, że teksty jakieś przegadane, a to że nie to samo co w "Sin City", i masa innych 'że'.
Trochę rozchwiany emocjonalnie zasiadłem do oglądania filmu, nie będąc już sam pewnym, czego mam się spodziewać po tym filmie. Obejrzałem, spojrzałem raz jeszcze na te recenzje i doszedłem do jakże prostego wniosku - że recenzentów musiało po prostu popieprzyć. No dobrze, mniej brutalnie - może mieli po prostu słabszy dzień. Nie zakładam, przez uprzejmość, że większość mniejszych serwisów poszła za głosem większych, które skrytykowały film, i potem te mniejsze aby udawać, że one też są takie poważne i inteligentne, zaczęły objeżdżać film na wszelkie możliwe sposoby. Lekkiej schizofrenii można się jeszcze było nabawić przez to, że recenzenci swoje, a znajomi, którzy byli na filmie też jakoś nie podzielali ich utyskiwania na wszystko, co tylko można sobie wymyślić. Więc jak subiektywnie moim zdaniem przedstawia się "Spirit"?
Zacznijmy od tego, że nie jest to na pewno arcydzieło kina, ale nie jest to też gniot. Spokojnie zasługuje na jakieś 7/10, czyli w sumie całkiem przyzwoicie.
Skąd więc cała ta nagonka na film? Według mnie rozczarowanie pewnych osób wynikło głównie z tego, że spodziewali się po tym obrazie drugiego "Sin City". Sorry, jeśli ktoś chce kolejnego "Sin City" to niech po prostu poczeka na drugą część, a nie oczekuje, że każdy kolejny film musi mu oferować dokładnie to samo, a jeśli będzie pod jakimkolwiek względem inny, to będzie trzeba go uznać za słaby.
Tym, co odróżnia te filmy jest choćby to, że wcale obydwa nie są na podstawie komiksów Millera - jak zdarzyło mi się przeczytać w recenzjach jakichś dziennikarzy, którym nawet nie chciało się dokładnie sprawdzić. Racja, Miller odpowiada tutaj samodzielnie za reżyserię, ale fabuła oparta jest na komiksach Eisnera.
A to ważna różnica, bowiem Eisner stworzył komiks, który podobnie jak "Sin City" wpisuje się w nurt noir, jednak z tą zasadniczą różnicą, że ten tworzony był z lekkim przymrużeniem oka, ironią, sarkazmem i pewnym dystansem do historii detektywistycznych. Jeśli ktoś tej istotnej różnicy nie wyłapał na wstępie, to jego rozczarowanie potem może być zrozumiałe, choć i tak moim zdaniem nieuzasadnione.
Przegadanie i przerysowanie postaci. Hm... zastanówmy się - czy to przypadkiem nie wynika z konwencji filmu? Och, coś mi się wydaje, że chyba tak. Nieco patetyczne teksty, to chyba znak rozpoznawczy niektórzy komiksów, a przerysowanie postaci było celowe, aby lepiej uwypuklić pewne cechy głównych bohaterów.
Fabuła - nie jest może najwybitniejsza, ale wcale nie jest gorsza od innych z tego typu filmów, czy w ogóle historii komiksowych. Denny Colt jest policjantem, który podczas wykonywania swojego zawodu zostaje poważnie ranny. Mówiąc wprost - zostaje tyle razy podźgany nożami, że spokojnie można byłoby tymi ranami obłożyć kilka innych trupów. Jakimś cudem udaje mu się jednak przeżyć. Denny uświadamia sobie, że jego rany w jakiś niezwykły sposób bardzo szybko się goją. Postanawia to wykorzystać i wraca do miasta jako Spirit - jako obrońca miasta, które jest jego kochanką.
Znamy już dobrego. Teraz czas na złego. A nim jest Octopus, który z pomocą Silken Floss będzie próbował zdobyć tajemne artefakty i przejąć władzę nad miastem. Jest jeszcze jedna zła - Sand Saref, która wsławiła się już jako jedna z najbardziej znanych złodziejek świata. Jakimś dziwnym trafem udaje jej się wplątać w całą intrygę i ukraść jeden z artefaktów, który chce zdobyć Octopus. Jakby tego było mało Sand Saref jest pierwszą miłością Spirita, którego poznała jeszcze wtedy, gdy oboje byli dzieciakami.
Spirit uważa się za jedynego, który może powstrzymać Octopusa i uratować miasto od zła. Poza tymi szczytnymi celami na drugi plan wysuwają się bardzo ciekawe perypetie Spirita z kobietami. Ciekawe przez to, że przerysowane do tego stopnia, że są wręcz komiczne i absurdalne. W ogóle sam Spirit w osobie Gabriela Machta ma w sobie coś komicznego i mimowolnie ironicznego, co bardzo dobrze wpisuje się w nurt filmu. Nie jest to poważny superbohater. Jest to zbawiciel miasta, który walcząc z przeciwnikami jest w stanie potknąć się, zaplątać w ogniu swoich ciosów. I który jest zupełnie bezbronny w relacjach z kobietami.
Czy powyższy opis naprawdę przedstawia się tak nudnie, że nie można uznać tego za w miarę ciekawą fabułę jak na film oparty na komiksie? Nie sądzę.
Jeśli chodzi o samą stronę wizualną, to obraz naprawdę zachwyca pod tym względem. Każda scena to popis wizualnych umiejętności producentów. Co się zaś tyczy gry aktorskiej, to Gabriel Macht stworzył udaną kreacją Spirita, Samuel L. Jackson zaś zagrał tak jak zawsze - czyli nieco bezbarwnie, trochę krzykliwie, ale generalnie nie zszedł poniżej pewnego w miarę przyzwoitego poziomu gry aktorskiej. A teraz panie. Najpierw troszkę gorsza kreacja - Eva Mendes. Jej największym atutem było to, że ładne wyglądała. I to trochę przysłaniało aktorskie braki. Prawda jest bowiem taka, że z tej podobno najbardziej pożądanej kobiety świata aktorka jest marna. A na koniec świetna kreacja Scarlett Johansson. Stworzyła doskonałą, komiczną i pełną ironii postać, dzięki której Octopus mógł realizować swój plan. Stworzyła wizerunek naprawdę silnej kobiety, co w sumie było zaskakujące, bo raczej rzadko w tego typu filmach widzimy zły charakter sterowany i podporządkowany do tego stopnia kobiecie.
Podsumowując, wybaczcie innym kolegom recenzentom i po prostu obejrzycie ten film. Oglądajcie oczekując dobrej rozrywki, nieco dziwnego poczucia humoru i fajnych kreacji aktorskich.

A muzycznie posłuchajmy Interpolu z ich ostatniej płyty. "Pioneer to the falls":

czwartek, 29 stycznia 2009

Archanioł

Film, a w zasadzie mini-serial, obejrzałem nieco przypadkowo. Nie planowałem tego, nie interesowałem się wcześniej tą produkcją, po prostu tak jakoś wyszło. Niczego nie spodziewałem się po tym filmie. Tym większe było więc moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest to naprawdę bardzo ciekawy obraz.
"Archanioł" opowiada historię znanego doktora historii Fluke'a Kelso (w tej roli doskonały Daniel Craig), który trafia w Moskwie na ślad nieznanych dotąd pamiętników Józefa Stalina. Niestety, informator, który sprzedał mu tę sensacyjną informację bardzo szybko ginie w tragicznych okolicznościach. Kelso nie daje jednak łatwo za wygraną i decyduje się podążać za wszelką cenę za tropem. W końcu nieczęsto zdarza się mieć szansę dotrzeć do historii, o której nikt wcześniej nie pisał. A sława - w każdym światku - jest tym, co działa jak najskuteczniejszy narkotyk.
Poza Kelso za sensacją podąży również razem z nim, a zarazem trochę mu na przekór, młody dziennikarz, w rolę którego wcielił się Gabriel Macht, którego ostatnio mogliśmy zobaczyć jako tytułowego Spirita w "Duchu Miasta". Swoją drogą tutaj zagrał dużo lepiej i bardziej przekonująco, choć i rola Spirita nie była całkiem słaba. Poza tym, profesorowi towarzyszyć będzie córka zamordowanego informatora - prostytuująca się studenta prawa.
Sam wątek sensacyjny jest naprawdę ciekawy i długo trzyma w napięciu. Akcja rozpięta jest między stolicą Rosji a Archangielskiem. Umieszczenie akcji filmu w dwóch tak skrajnych miejscach posłużyło twórcom doskonale do ukazania tego, jak bardzo różna jest ta Rosja, którą możemy zobaczyć w Moskwie, od tej, którą możemy zobaczyć już zaledwie kilkanaście kilometrów od niej.
"Archanioł" porusza także kwestie przemian jakie dokonują się we współczesnej Moskwie. Przemian? Niestety chyba raczej ich braku, gdyż pomimo haseł o europeizacji kraju niewiele się zmienia - wszędzie korupcja, kolesiostwo i ciągła miłość do minionego imperialnego okresu komunistycznej Rosji. Zaznaczono jednak także podziały jakie tworzą się na tym tle w samej Federacji Rosyjskiej - z jednej strony bowiem mamy osoby, które najbardziej chciałyby powrotu starego ładu; z drugiej zaś osoby krytycznie spoglądające na okres komunizmu, wyznawane wtedy wartości i cele będące wówczas priorytetowymi; no i jest jeszcze inteligencja. Niestety, dwie ostatnie grupy stanowią wyraźną mniejszość. Co gorsza twórcy mini-serialu dość pesymistycznie ukazują, że skazani są oni na porażkę. Cóż, generalnie z filmu wyłania się dość pesymistyczny obraz Rosji, podobnie jak z książki Krystyny Kurczab-Redlich "Głową o mur Kremla". Zakłamanie i obłuda rosyjskich władz nie mają sobie równych, stwarzają iluzję, w którą każą wierzyć zachodniemu światu. Najgorsze przy tym jest to, że ten zachodni cywilizowany świat tak często - z różnych powodów - w to wierzy. Dobrze, bardzo dobrze, że są jeszcze osoby i twórcy, którzy decydują się bez poprawności politycznej spojrzeć na Rosję i przedstawić ją taką, jaka jest naprawdę, bez zbędnych upiększeń i wyidealizowań.
"Archanioł" jest bardzo dobrym filmem, w którym obok ciekawe intrygi opowiedziano historię o współczesnej Rosji. Pokazano straszne rzeczy - komunę wciąż żywą w umysłach tak wielu ludzi. Jest jednak troszkę nadziei w tym filmie - nawet wśród funkcjonariuszy FSB znajdują się jednostki, które otwarcie mówią, że komunizm to było największe gówno świata i wcale nie uważają Stalina za dobrego wujaszka. Są też głosy młodego pokolenia, które jest rozerwane i zagubione. Z jednej strony złaknione zachodu, z drugiej dawnej, utraconej potęgi Rosji.
Jeszcze raz, krótko - po prostu obejrzyjcie ten film czy mini-serial, bo naprawdę warto i nie sądzę, by ktoś po seansie miał poczucie straconego czasu. Film został wyprodukowany przez BBC, a w Polsce dostępny jest na DVD za jakieś 20 złotych na Allegro.

Pisząc ten wpis jakoś automatycznie przyszło mi na myśl, że najlepiej pasować, jako motyw muzyczny, będzie tutaj utwór "Intervention" The Arcade Fire. Posłuchajcie i obejrzycie teledysk:

wtorek, 20 stycznia 2009

Ziobro - bohater walki z mafią

Tak się akurat przypadkiem złożyło, że widziałem konferencję prasową sprzed prokuratury w Płocku, przed którą dziś stanął Zbigniew Ziobro w sprawie udostępniania poufnych informacji do tego nieupoważnionym, czyli precyzując i nazywając rzeczy po imieniu - informacje, które powinny pozostać w kręgu Prokuratora Generalnego i Krajowego zostały udostępnione również Jarosławowi Kaczyńskiemu. Główny podejrzany w sprawie nie widzi w tym najmniejszego problemu pokrętnie tłumacząc się niezwykle wysoką konstytucyjną pozycją Kaczyńskiego w tamtym czasie (que? No ja rozumiem, że Prezes RM ma w Polsce szczególną pozycję ustrojową, ale bez przesady). Swoją drogą przecież to głupie tłumaczenie. Skoro bowiem chciał zasugerować pewne inicjatywy premierowi, chciał zachęcić go do podjęcia działań w celu rozwiązania pewnych spraw, to przecież można to było zrobić bez udostępniania poufnych informacji i ograniczyć się tylko do ogólnych sugestii czy wskazówek.
Następna kwestia - brak szacunku dla obecnego Ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Obecnego? No właśnie szok dnia. Ćwiąkalski podał się do dymisji tłumacząc się poczuciem odpowiedzialności politycznej w związku z kolejnymi samobójstwami podejrzanych w sprawie zabójstwa Olejnika. Decyzja taka mogłaby być tyle o ile zrozumiała gdybyśmy byli krajem o poziomie kultury politycznej na skalę porównywalną do Wielkiej Brytanii. Ale nie jesteśmy. I na razie jeszcze przez jakiś czas nie będziemy. Tam, taka decyzja mogłaby być zrozumiana. U nas nie. Boję się, że zdecydowana większość ludzi nie zrozumie kierowania się honorem i poczuciem, że tak należy po prostu postąpić w zaistniałej sytuacji. Ludzie pomyślą, że skoro podał się do dymisji, to pewnie miał coś na sumieniu, pewnie nie dawał sobie rady, i tak dalej w tym stylu.
Dymisja Ćwiąkalskiego jest o tyle niedobra, że jest to człowiek, który jako pierwszy od dawna robił naprawdę bardzo dużo dla całego wymiaru sprawiedliwości. Przeprowadzał bardzo dużo potrzebnych, ale mało spektakularnych reform. W odróżnieniu od poprzednika, który wprowadzał głośne i nikomu niepotrzebne złe rozwiązania. Największymi grzechami Ziobry jest zniszczenie kilku przepisów kodeksu karnego. Pan były minister chyba zapomniał o pewnej podstawowej zasadzie, że jeśli chce się podnieć wymiar kary, to się podnosi granicę górną karalności, a nie dolną. Gdzie przy takim zaostrzeniu przepisów miejsce na funkcję resocjalizacyjną, resocjalizacyjno-edukacyjną czy wreszcie możność dostosowania kary do popełnionego czynu?
I jeszcze potem pretensje Ziobry do Ćwiąkalskiego, że ten zarzucił jego "świetne" pomysły. Chwała mu za to, że zarzucił, bo teraz przeglądając kodeks karny i w momencie, gdy nam jakiś przepis wydaje się dziwny, to w ciemno możemy strzelać, że to akurat nowelizacja z okresu miłościwie panującego na stanowisku MS Ziobry.
A co dobrego chciał zrobić Ćwiąkalski? Na przykład stworzyć możliwość wpisu na listę adwokacką już po uzyskaniu stopnia doktorskiego. Fakt, mniej spektakularne niż walka z układem, ale odpowiedzcie sobie sami czy nie bardziej potrzebne i dobre.
O samym podważaniu autorytetu sądu i prokuratorów przez Ziobrę nawet nie chce mi się pisać.
Ale najlepsze zostawiłem sobie na koniec - ludzkie niekumactwo. Pod prokuraturą w Płocku zgromadził się jakiś idiotyczny komitet powitalny. Średnia wieku mocno ponad 70, choć niestety nieco młodsi też się tam znajdowali. Wykształcenie - słuchając skandowanych haseł wyższego jak podstawowe bym nie dał. Wielkie transparenty w stylu "Ziobro wracaj", "Ziobro - bohater walki z mafią", itp. A poza tym okrzyki pod adresem prokuratury. Okrzyki uwielbienia to nie były, tyle tylko powiem. I właśnie, ciekawa sprawa, Ziobrze podobno tak bardzo zależy na niezależności prokuratury, więc czy nie widzi nic złego w tym, że ludzie podważają jej autorytet? Że kwestionują zasadność orzeczeń? Cóż, chyba po prostu pan Ziobro ma jakąś własną definicję słowa "niezależność".
Ach, o wykształceniu tego komitetu powitalnego świadczyły jeszcze inne okrzyki, np. te w stylu "Ziobro, prezydent już odwołał Ćwiąkalskiego. Teraz cię powoła na ministra znów". Słodkie. Dwa zdania, a tyle przekłamań, głupot, kretynizmów i debilizmów w jednym. Perełka po prostu. Po pierwsze, nie prezydent odwołał Ćwiąkalskiego, tylko on sam złożył dymisję. I przyjął ją nie prezydent tylko premier. A prezydent nie może sobie powołać kogo chce, tylko osobę desygnowaną przez premiera, a jakiekolwiek niedopełnienie tych konstytucyjnych obowiązków byłoby deliktem konstytucyjnym i tym samym przesłanką do postawienia przed Trybunałem Stanu.
Zatrważające, że ludzie kupują cały czas takie spektakularne walki z niewiadomo kim i czym. Komuna mentalna najwidoczniej wciąż ma się dobrze. Polactwo potrzebuje bohaterów, którzy dokopią tym, którym się udało, bo jak to może być. Trzeba im wszystko zabrać, pozbawić pracy, mieszkania, szacunku. Ziobro jest dobry. On walczył dla prostych ludzi. On kierował się interesem prostego człowieka. On robił nam dobrze łechcąc nasze najniższe pragnienia wyszydzając kogoś, nabijając się i generalnie obiecywania, że odbierze bogatym, a da biednym. I jeszcze surowść kar. Pewnie, kara śmierci za wszystko. O tak, to rozwiąże wszystkie problemy.
Patrząc na takie zachowania widzę, że jeszcze długa droga do budowy naprawdę nowoczesnego i otwartego społeczeństwa obywatelskiego odznaczającą się wysokim poziomem kultury politycznej. Niestety. Ale może kiedyś.

A tymczasem "Take Me Out"! Franz Ferdinand jako panaceum na ten średnio optymistyczny wpis:

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Tonight: Franz Ferdinand

Franz Ferdinand dla brytyjskiej sceny muzycznej są tym, czym dla polskiej Cool Kids of Death. I jedni i drudzy otworzyli drzwi, dzięki którym brzmienie muzyki zostało w pewien sposób zrewolucjonizowane. To trochę jak z Matrixem w kinematografii. Teraz już nic nie będzie takie samo w muzyce, nic nie będzie takiej jak dawniej. To do nich porównuje się teraz nowe zespoły. Jeśli słyszymy fajną zagrywkę, ciekawie zaśpiewany refren, niezły pomysł na zwrotki, to myślimy sobie 'kurcze, prawie jak u Franza'. Są zespoły, które zmieniły oblicze współczesnej muzyki. Na pewno najpierw The Strokes, ale później też na pewno Franz Ferdinand i Arctic Monkeys. To dzięki nim rewolucja muzyczna trwa.
Poprzednia płyta Franza ukazała się w 2005 roku.... czyli jakby nie patrzeć już blisko cztery lata temu. Szmat czasu. Najgorsze, że niewiadomo kiedy ten czas minął. Kto ukradł te kilka lat?
Płyta powstawała dość długo. Nie chodzi tylko o to, że zespół w 'międzyczasie' dużo koncertował. W trakcie nagrań pojawiło się też wiele problemów z wyborem odpowiedniego producenta, takiego, który najtrafniej odczytałby ich zamierzenia i zrealizował najpełniej ich marzenie o brzmieniu płyty. A jakie jest to brzmienie?
W pierwszej chwili nieco zaskakujące i przyznam się, że rozczarowujące. Lecz tylko w pierwszym momencie. Nie jest to jednak - poza kilkoma piosenkami - moim zdaniem płyta, w której można zakochać się od pierwszego przesłuchania - choć nie można tego wykluczyć. Zaczyna się przebojowym, doskonale znanym singlowym "Ulyssesem", w którym wampiryczne brzmienie gitary łączy się rozedgranym, emocjonalnym i przesyconym żądzą krwi wokalem, a dla kontrastu dodano niezwykle melodyjne i wręcz taneczne brzmienia całości.
"Turn it On" oraz "No You Girl", to znów piosenki Franza o dziewczynach, o rozczarowaniach, o bezlitosnych bad girl, które nie przejmują się uczuciami biednych chłopców. Po tych dwóch kawałkach jest "Twilight Omens" - zdecydowanie jeden z najciekawszych utworów na płycie. Bardzo, ale to bardzo ciekawe brzmienie, wykorzystanie fajnych syntezatorów, instrumentów, a do tego rytmiczny trans perkusji i gitar.
Dla miłośników gitarowego grania w wykonaniu Franza w dalszej części płyty są jeszcze trzy godne polecenia kawałki "What She Came For", "Bite Hard" oraz "Can't Stop Feeling". Nie da się jednak ukryć, że nawet w tych utworach jest zdecydowanie więcej elektroniki niż we wcześniejszej twórczości Franza Ferdinanda. Sprawia to, że całość brzmi nieco bardziej w stylu na przykład Kaiser Chieefs - jest giatorowo, ale przy tym niezwykle melodyjnie, rytmicznie, tanecznie; pojawiają się syntezatory, keyboard. Jeśli zaś chodzi o same syntezatory to warto wspomnieć "Lucid Dreams", które w drugiej części brzmi niczym najlepsza produckja LCD Soundsystem. Z kolei w kawałkach "Dream Again" oraz "Send Him Awawy" możemy wyczuć delikatny flirt z synth popem oraz psychodelicznym rockiem. A na zakończenie płyty w "Katherine Kiss Me" otrzymujemy bardzo przyjemną balladkę.
"Tonight" jest bez wątpienia najbardziej urozmaiconą pod względem brzmieniowym płytą w dorobku tego szkockiego zespołu. Najpierw byłem rozczarowany tą płytą - i to tylko z tego powodu, że spodziewałem się sam nie wiem czego i musiałem przemyśleć jak odnaleźć się w tym, co otrzymałem. Teraz, kiedy przesłuchałem album już kilka razy jestem w nim zakochany i już teraz mam kilkanaście utworów, do których co chwila wracam, by posłuchać absolutnie genialnych dźwięków, jakie udało się stworzyć Franzowi... a do tego posłuchać tekstów, które chyba najmniej różnią się od tego, co słyszeliśmy na poprzednich produkcjach.
Długo musieliśmy czekać na tę płytę, ale zdecydowanie było warto. Zdecydowanie jest to już w tej chwili jedna z największych płyt tego roku.
Chcecie jakiegoś dowodu? Posłuchajcie tego: