sobota, 13 grudnia 2008

Dumni synowie Szkocji

Szkocja może być dumna. Do tej pory mogła się poszczycić między innymi taką gwiazdą jak Franz Ferdinand, a teraz do tego pierwszego szeregu zespołów, które po prostu trzeba znać śmiało możemy zaliczyć Glasvegas. Zespół już od początku bardzo pozytywnie mi się skojarzył. Do tego stopnia, że w pierwszym momencie myślałem, że chodzi o Death in Vegas, tak, tak niedosłuch postępujący. A jeśli wydaje wam się, że nie kojarzycie tego zespołu, to przypomnijcie sobie "Między słowami" i jeden z głównych motywów muzycznych z tego filmu. To był właśnie kawałek "Girls" Death in Vegas. Czyli skojarzenie było podwójnie pozytywne. Oczywiście kilka rozmów z moim przyjacielem Googlem i zostałem wyprowadzony z błędu. Dowiedziałem się wtedy, że mamy o to do czynienia z nowym zespołem, któremu jeden przyświeca cel - mieć u stóp cały świat... noo, a jak nie cały, to przynajmniej na początek tę jego starszą - i lepszą - część. W sumie Glasvegas nie jest jakimś zupełnym dzieciakiem na scenie muzycznej. Zespół powstał bowiem już w 2006 roku, ale dopiero teraz ukazuje się ich debiutancka płyta. To "teraz" jest oczywiście mocno względne. Jaki bowiem polski zespół wydaje tak szybko debiutanckę płytę i który byłby od razu po debiucie znany w innym kraju? Będę złośliwy i odpowiem na to retoryczne pytanie - żaden.

Odnośnie samej muzyki tworzonej przez Glasvegas. Jest to po prostu kawał porządnego shoegaze, a jeśli ktoś preferuje mniej wymyślną nazwą, to powiedzmy, że jest to poprostu electro-rock z bardzo nośnymi, epickimi, melodyjnymi nutami. Jednak termin shoegaze jest mimo wszystko bardzo na miejscu. Bo sporo tutaj podobieństw do jednego z prekursorów tego nurtu, czyli My Bloody Valentine (ściana dźwięku!). Swoją drogą z tą nazwą wiąże się ciekawa anegdotka. Kiedyś myślałem, że termin ten ma jakieś ukryte dno czy coś, a tu chodziło po prostu o tak banalną sprawę, jak to, że gitarzysta nie pamiętał nut i patrzył przez cały koncert pod nogi, gdzie miał kartkę z akordami. A biedna publiczność myślała, że on tak przeżywa tę muzykę, że aż nie może spojrzeć w stronę publiczności.

Moja miłość do Glasvegas nie była nagła ani płomienna. Najpierw usłyszałem "Daddy's Gone". Utwór rewelacyjny. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy płyta po wyrywkowym przesłuchaniu nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Ale właśnie. Tym wyrywkowym pierwszym przesłuchaniem zrobiłem największą krzywdę tej muzyce. Płyta bowiem tworzy bardzo spójną całość. I to do tego stopnia, że jeśli nie słuchamy wszystkich kompozycji w całości, to poszczególne nagrania sporo tracą, gdzieś gubi się ta myśl przewodnia i motyw muzyczny spajający poszczególne utwory klamrą w jedną opowieść. Kiedy się bowiem słucha płyty w całości, kawałek po kawałku, wtedy dopiero możemy rozkoszować się pięknem tego albumu. A tymczasem jedyny kawałek, który dobrze brzmi wyrwany z kontekstu - "Daddy's Gone":

Brak komentarzy: