piątek, 30 maja 2008

Rewolucje seksualna i obyczajowa, i jaka tam chcecie

Ostatnio z moim znajomym starliśmy się poglądami na sprawę rewolucji seksualnej i obyczajowej. Oczywiście ja okopałem się w okowach tak zwanego postępu i nowoczesności, on zaś tak zwanego konserwatyzmu. Nie trudno odgadnąć, że do żadnego sensownego kompromisu nie doszliśmy. Poza jednym. Że początkowe założenia ruchu emancypacyjnego kobiet były jak najbardziej pozytywne, bo dążył do wyzwolenia kobiety z różnych społecznych więzów, a co najważniejsze, był to ruch, który zapewnił kobietom możliwość aktywnego uczestniczenia w kształtowaniu sceny politycznej. Jeśli chodzi o prawa wyborcze, to tutaj ten ruch nie ma praktycznie żadnych przeciwników. No może poza tak skrajnymi konserwatystami jak Korwin-Mikke, który najchętniej widziałby kobiety tylko przy garach, a powrót porypanych wartości patriarchalnych uznałby - obok cudu gospodarczego - za największy dopust boży. Zostawmy jednak tego pana w spokoju. Głównym zarzutem mojego znajomego było rzekomo zbyt duże wyzwolenie kobiet, niezgadzanie się z ruchami feministycznymi. Nie podobało mu się także obecne traktowanie kobiety jako produktu i obiektu pożądania. Ok, no to mamy naświetlony problem z jednej strony. I wystarczy. Teraz moje zdanie na ten temat. W miarę od początku postaram się zacząć, choć pewnie jak zwykle z piętnaście dygresji po drodze zrobię. Generalnie nie podoba mi się krytykowanie ruchu feministycznego, bo przy tych wszystkich "ale", jakie mogę mieć pod jego adresem, to zapisał się on bardzo chlubnie w naszej historii. Kobieta przestała być bezbronną istotą ciągle komuś podporządkowaną. Przypomnę tylko, że nawet wybitni ludzie zawsze mieli jakieś niezdrowe fascynacje do uzależniania kobiety. Nawet taki Napoleon nazywał ją w swoim kodeksie "wieczyście małoletnią" i w wielu aspektach pozbawiał możliwości samodecydowania o sobie. Tylko oczywiście tutaj można zaraz wytoczyć jako kontrargument przykład skrajnego samodecydowania, skrajnej niezależności, który przejawiał się nawet w czymś takim, jak ruch, który propagował maksymalną dowolność w samozadowalaniu się kobiet. Dosłownie. Tak, tak, działo się coś takiego w Stanach Zjednoczonych kiedyś. W sumie nic w tym złego, tylko sposób w jaki było to sprzedawane, cała ta otoczka filozoficzna, była jakaś taka pseudobuntownicza w stosunku do całego męskiego świata.
Z kolei jeśli mówimy o traktowaniu kobiety jako produktu czy obiektu pożądania, to mamy do czynienia raczej z zupełnie inną sprawą. Bo z rewolucją feministek niewiele ma to wspólnego, które raczej zdecydowanie bronią się przed takim traktowaniem. Tutaj bardziej możemy mówić o czymś, co szumnie przez postępowych dziennikarzy jest nazywane rewolucją obyczajową czy seksualną. Tylko jakaś marna ta rewolucja w sumie była i jest. Niby powinno to być widoczne na każdym kroku, a osobiście mam wrażenie, że po prostu więcej się wokół tego robi szumu w mediach, niż jest to tego warte. To co widać w normalnym życiu z tej rewolucji, to tylko to, że zmieniło się podejście do rozmów o seksie. To już nie jest temat tabu, o którym mówimy po cichu i z zażenowaniem.
Kobiety jako produkt. Rozdmuchane hasło. Seks się sprzedaje i to jest tak oczywiste, jak to, że Ziemia jest okrągła (eliptyczna?). Tylko co w tym złego? Ja w tym nic złego nie widzę. Jeśli coś działa na klientów, to dlaczego tego nie stosować? Skoro wiadomo, że ładna kobieta przyciąga wzrok, to czemu udawać, że tak nie jest? Co osiągniemy taką fałszywą poprawnością? Pewnie nic. Więc dajmy sobie z tym spokój i dopóki tylko nie przybiera to jakichś zniesmaczających form, to nie ma w tym - według mnie - nic złego.
A że kobiety są obiektami pożądania? No litości, a kiedy nie były? Jeśli tylko nie miały dwudziestu kilogramów nadwagi i nie były brzydkie, to chyba zawsze. Oczywiście ideał piękna zmieniał się na przestrzeni wieków. Ale na pewno nie mam tutaj ochoty pisać o rubbensowskich kształtach, bo taki to dla mnie ideał piękna, jak z Dody dobra piosenkarka.
Poza tym, przy okazji takich rozważań kojarzy mi się jeszcze konflikt dwóch światów - cywilizacji zachodniej i Wschodu. Pod pojęciem "wschód" dla uproszczenia pozwolę sobie pisać jednocześnie o Islamie oraz świecie hinduskim, o którym ostatnio też sporo zdarzyło mi się słyszeć. Moje sympatie, oczywiste to chyba jest, są zdecydowanie po stronie naszej cywilizacji. Cywilizacji postępu i nowoczesności. Czasami trochę bezmyślnego postępu, ale generalnie jak najbardziej pozytywnego. Jakoś nie potrafię doszukać się piękna ani w konserwatywnej tradycji Indii, ani w zaścianku ideologicznym jakim dla mnie jest Islam. Nie rozumiem przy tym tych wszystkich obrońców Islamu, tych wszystkich dziennikarzy, którzy niczym na zamówienie produkują teksty o tym, jaki to Islam jest wspaniały, jaki tolerancyjny. Litości, skończmy z tymi bredniami. Islam jak większość religii krępuje pozycje kobiety. Co ja piszę, przecież nawet w chrześcijaństwie pozycja kobiet nigdy nie była tak zła, jak tam. W chrześcijaństwie nigdy nie było fanatyzmu religijnego na taką skalę jak w Islamie. Przypomnę bowiem tylko, że osławione krucjaty wcale nie były szerzeniem wiary. To były po prostu wyprawy mające przynieść zysk czy to polityczny, czy materialny. Ja ogólnie nie podzielam jakichś zbiorowych zachwytów nad tradycją. Czasami posuwam się nawet do świadomego egoizmu. Oczywistym przecież jest to, że zdaję sobie sprawę z tego, że to do czego doszliśmy obecnie jest wynikiem pracy wielu pokoleń. Tylko wkurza mnie takie ślepe zapatrywanie się w te wartości. Wartości, które w ogromnym stopniu już się zdewaluowały i nijak nie mogą być przenoszone do świata nam współczesnego. Każdy wiek, każde pokolenie ma swoje prawa. Każda wybitna osoba - coby daleko nie szukać, choćby Mickiewicz - nawołuje do tego, by iść z duchem czasu, że młodość musi mieć swoje prawa i marzenia. Jeśli bowiem MY nie będziemy wierzyć w taką utopię, że ten świat może stać się lepszym miejscem dla wszystkich, to kto ma w to, do cholery, wierzyć?

I na zakończenie nowomodni The Teenagers i ich piosenka zadedykowana Scarlett Johansson. Do dedykacji chłopaków oczywiście się przyłączam:


Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki


Na Elkanderze pojawiła się moja nowa recenzja poświęcona najnowszej odsłonie filmów z cyklu o Indianie Jonesie. Do lektury serdecznie zapraszam.

Po 19 latach na ekrany kin powrócił najbardziej znany archeolog świata - Indiana Jones. Cykl krucjat Indiy'ego stał się już kultowym, a film, tworzony głównie z myślą zapewnienia widzom tylko rozrywki, obrósł w legendę, z którą teraz postanowiono się zmierzyć. Co za tym idzie, oczekiwania wobec "Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki" były ogromne. Może to być zabójcze dla filmu, bowiem jeśli ktoś wyimaginuje sobie niewiadomo jak idealne dzieło idąc na ten film, może się zawieść. Najnowsza odsłona filmu z Harrisonem Fordem nie jest niczym oryginalnym ani genialnym. Zauważmy jednak, że poprzednie filmy o panu archeologu również nie aspirowały do miana arcydzieł kinematografii. Miały być to filmy zapewniające bardzo dobrą rozrywkę - i jeśli tak podejdziemy do całej serii, w tym do najnowszej części, to na pewno się nie rozczarujemy.

Czytaj dalej...

środa, 21 maja 2008

Adam Michnik - spotkanie z Redaktorem Naczelnym Wyborczej

Miałem dzisiaj niekłamana przyjemność uczestniczyć w spotkaniu z wybitnym - według mnie - dziennikarzem, jakim jest Adam Michnik - redaktor naczelny "Gazety Wyborczej". Spotkanie odbyło się w auli Uniwersytetu Śląskiego. Swoją drogą, lekka wtopa Śląskiego. Wiedząc - a przynajmniej spodziewając się tego, że na spotkanie z kimś takim jak Michnik przyjdzie na pewno dużo osób, mogli zorganizować całą imprezę w innym miejscu. Choćby w którejś z auli wydziału prawa. Raz, że dużo większa, a dwa, że bardziej reprezentatywna. Ale to szczegół. Michnik pojawił się na Śląskim z dwóch powodów. Pierwszym było zaproszenie do poprowadzenia wykładu o wizji lepszej Polski, czy czegoś w tym stylu, mniejsza z dokładną nazwą. Najważniejsze, by oddać sens o czym to było, a nie przerzucać się zbędnymi tytułami. Drugim powodem na pewno była chęć promowania swojej nowej książki "W poszukiwaniu utraconego sensu". Co ciekawie, wcale tak dużo o niej nie mówił i w związku z tym nie można mu zarzucić, że na siłę zmuszał kogoś do dokonania zakupu.
Redaktor naczelny Wyborczej mówił więc między innymi o granicach wolności w demokratycznym państwie. Temat bardzo aktualny i istotny, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń - mam tutaj na myśli groźby IPN-u pod adresem Wałęsy. Takie rzeczy tylko w Polsce. Tylko u nas pluje się na autorytet taki, jakim jest były prezydent. Tylko u nas kopie się osobę, która otrzymała Nagrodę Nobla. Tylko u nas nie potrafi się uszanować osoby, która szanowana jest we wszystkich innych krajach zachodniej Europy. Takie rzeczy tylko w Polsce.
Michnik poruszył także kwestię lustracji. Wyjaśnił przy tym o co mu chodzi z tą całą lustracją. Wyjaśnił, bo niektórzy są tak mało inteligentni, że nie potrafią zrozumieć za pierwszym razem. Nigdy bowiem Adam Michnik nie był przeciwny lustracji w kontekście ukarania zbrodniarzy komunistycznych. Tylko, jak mówił, od tego są sądy i żadna gra teczkami nie jest tutaj potrzebna. Poza tym, litości, ile można bawić się w lustrację. To już nudne się robi. Mnie naprawdę niewiele obchodzi to, czy ktoś był agentem 40 lat temu czy nie. Jakie, do cholery, ma to znaczenie teraz? Odmieni to kraj? Wpłynie na rozwój gospodarczy? Bez jaj...
Ciekawą sprawą, którą poruszył Adam Michnik była także kwestia podchodzenia obecnie do pewnych wydarzeń z naszej historii. Jak to słusznie zostało zauważone odbywa się w to sposób bardzo prostacki, bez analizowania kontekstu historycznego i społecznego. Nie można przecież oceniać pewnych czynów pewnych osób z naszej perspektywy, dysponując wiedzą taką, jaką my dysponujemy teraz. My wiemy to teraz, osoby, które dokonywały pewnych czynów wtedy, tej wiedzy nie miały. Łatwo więc teraz prawicowym bojownikom wykrzykiwać, że zdrajcy, że komuchy, że agenci, że lustrować, że ukarać. Litości. Sprawa okrągłego stołu - teraz, analizując tę sprawę, możemy powiedzieć, że ok, można było to rozwiązać inaczej. Ale jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie wierzył, że komunizm upadł. Poza tym - według mnie - rozwiązania kompromisowe, pokojowe są najlepszymi, jakie można sobie wymarzyć. Poza tym nie oszukujmy się. Okrągły stół to już nie było porozumienie z komunistami. Żaden z obecnych tam "komunistów" nie wierzył przecież już w te wypaczone idee Marksa i Engelsa.
Michnik - Rydzyk. Oczywiście. Przecież nie obyłoby się bez tego konfliktu. Agenci środowisk Radia Maryja nawiedzili również to spotkanie. Niestety, marnie się popisali. Nie dość, że ich czołowy przedstawiciel wykazał się ogromnym chamstwem i bezczelnością przerywając wykład Michnikowi na samym początku, to jeszcze poniżył się sam dodatkowo swoją głupotą. Posługiwał się jedynie wyświechtanymi frazesami i banałami, że żydzi, że niemieckie media, że układ, że front i tego typu idiotyzmy. Głupota ludzka nigdy nie umrze - jak to słusznie zauważył Michnik.
Generalnie to chyba tyle, na co chciałem szczególnie zwrócić uwagę. Podkreślę raz jeszcze, że cały wykład był niezwykle interesujący, ciekawy, intrygujący i merytoryczny. Michnik poraz kolejny udowodnił, że mimo licznych szykan pod jego adresem jest świetny dziennikarzem i, walnijmy tu banał, autorytetem dla pewnych środowisk.
Korzystając z okazji, pozwolę sobie na poszerzenie tego zagadnienia. Przy okazji lans własnej osoby. Na pierwszy ogień niech pójdzie recenzja książki "Michnikowszczyzna" Rafała A. Ziemkiewicza, którą miałem przyjemność zrecenzować:
Rafał A. Ziemkiewicz "michnikowszczyzną" nazywa "nie tylko zespół głoszonych przez Michnika tez i postulowanych przez niego zachowań", ale również grono osób, które, zdaniem autora, współtworzą jego propagandową linię w "Gazecie Wyborczej". Czy faktycznie, tak jak twierdzi publicysta, możemy mówić o takim zjawisku i o tak dużej skali, jaką rzekomo ono przybrało? Cóż, wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie nawet po lekturze tej książki nie będzie do końca oczywista, bo jedni - jak zresztą sam autor pisze - będą chcieli oddać Michnikowi sprawiedliwość, drudzy zaś ją wymierzyć.
Wątpliwości raczej nie może budzić to, że Michnik stał się dla wielu osób pewną wyrocznią moralną i przewodnikiem, który na łamach "Wyborczej" lansował takie wartości jak tolerancja, nowoczesność, rozwój, europeizację polskiego społeczeństwa i wiele innych postulatów. Michnik bardzo ostro wypowiadał się również o "prawicowym ciemnogrodzie" czy dekomunizacji pewnych struktur politycznych.
Do dalszej lektury zapraszam w to miejsce.
Polecam również mój artykuł "Od Michnika do Rydzyka":
Już od kilku lat toczy się w Polsce spór między dwoma wielkimi demagogami. Z jednej strony jest liberalno-lewicowy Michnik, który na łamach swej "Gazety Wyborczej" propaguje pewne wartości i zarazem wyśmiewa tak zwany prawicowy ciemnogród. Na łamach swego pisma tworzy również linię propagandy, która przyczynia się do rozpowszechnienia wśród rządu dusz, nad którym sprawuje pieczę, głoszonych przezeń poglądów. Z drugiej strony jest Rydzyk, który dzięki swemu skrajnie prawicowemu radiu zasiewa wśród wiernych radiosłuchaczy ziarno zatrważających informacji. Informacji, które przez pewne grono osób traktowane są jak dogmaty. Ludzie, którzy się z poglądami Rydzyka nie zgadzają, zawsze przecież mogą być, w mniemaniu słuchaczy Radia Maryja, wyzwani od Żyda czy masona. A całość tutaj.

Nie może również zabraknąć motywu muzycznego na dziś. A dzisiaj słuchamy The Sunshine Underground w nagraniu "Borders". Jak dla mnie świetny, taneczny, bardzo energetyczny i żywiołowy zespół. Warto się z nim bliżej zapoznać - jeśli ktoś lubi dobrą muzykę, indie, electro-rock, dance-punk, czy coś w tym stylu.

sobota, 17 maja 2008

Scarlett, wyjdziesz za mnie?


Fajny film widziałem. Wyspę. Zanim jednak o tym, o czym był, kilka słów o odtwórczyni głównej roli. Zabójczo pięknej. Obdarzonej wszelkimi możliwymi talentami. No i jeszcze ten głos. Seksowanie zachrypnięty. Wszyscy już chyba domyślili się o kim mówię. Jeśli nie, to spieszę z informacją - Scarlett Johansson. Jest to aktorka, o której Robert Redford, w trakcie kręcenia "Zakliczna koni", powiedział, że nigdy nie widział tak emocjonalnie dojrzałej trzynastolatki. I w zasadzie to zdanie bardzo dobrze ją charakteryzuje. Scarlett, podejmuje się ról, czy w ogóle wyzwań, które zdają się być trochę ponad jej wiek. Przecież ta dziewczyna ma dopiero 23 lata, a angażuje się w rzeczy, których nie podołałyby o wiele bardziej doświadczone artystki. Choćby rola w "Czarne Dali". Jasne, część, krytyków po prostu ją zjechała za ten występ, uznając ją za najgorszy możliwy wybór do tej roli. Nie wiele lepiej ocenił ją za ten film, mój redakcyjny kolega z Elkandera, którego recenzję możecie przeczytać tutaj. Ja jednak nie zgadzam się z tym do końca. Ok, może i Scarlett nie czuła tutaj do końca klimatu, ale według mnie dała radę i potwierdziła swój ogromny talent. Poza tym Scarlett, to nie tylko świetna aktorka, to także osoba, która angażuje się w takie przedsięwzięcia, jak wszelkie akcje charytatywne, a ostatnio brała także udział w kampanii wyborczej Baracka Obamy. Ale tego wszystkiego jeszcze było za mało Scarlett. Postanowiła, że chce śpiewać. Nagrała płytę z coverami Toma Waitsa. I kurcze, brzmi to dobrze. Ale nic w sumie dziwnego, do prac nad płytą została zaangażowana śmietanka nowojorskiej sceny muzycznej. Efekt nie mógł być po prostu inny.
A teraz o filmie. Oczywiście już będzie tylko w kilku słowach, bo tak to już ze mną jest. Dać mi taką Scarlett, to cała reszta zejdzie na dalszy plan. Generalnie "Wyspa" oparta była na ciekawej koncepcji, w której początkowo myślimy, że mamy do czynienia z jakimś podporządkowanym społeczeństwem, w którym wszystko jest kontrolowane. Smaczku dodaje, rzekoma katastrofa ekologiczna, która miała miejsce poza tajemniczym ośrodkiem. Do tego dochodzi motyw tajemniczej wyspy - jedynego miejsca na świecie, które rzekomo nie zostało skażone. Jak się okaże, nie wszystko wygląda tak, jak jest to wpajane mieszkańcom ośrodka. Nic nie jest takie, jak im się wmawia. Wszystko jest tylko iluzją. Ale nie chcę zdradzać więcej, bo być może, ktoś zechce obejrzeć ten film, więc nie chcę psuć przyjemności z niespodzianki jaką zaserwowali autorzy filmu.
"Wyspa" porusza także bardzo interesujący i niezwykle kontrowersyjny problem, jakim jest klonowanie ludzkich organizmów. Jest to na pewno kwestia złożona, której nie możemy jednoznacznie rozpatrzyć. Bo z jednej strony oczywiście pomaga to w leczeniu ludzi, może zepchnąć śmierć na dalszy plan, możemy poczuć się panem naszego życia. I to jest świetne. Mi się podoba. Tylko jakim kosztem. Czy takie eksperymenty nie wymkną się spod kontroli? Czy sklonowane osoby nie okażą się wrażliwymi istotami, które również czują, kochają i pragną żyć? Czy będziemy w stanie traktować je tylko jako produkty służące do zaspokajania naszych egoistycznych potrzeb? Trudno odpowiedzieć, prawda? No właśnie...

Skoro tyle pisałem o Scarlett, to na zakończenie Scarlett raz jeszcze. Tym razem śpiewająca i wykonująca utwór Falling Down:

czwartek, 15 maja 2008

Renton - Take-OFF!


Renton to zespół, który robi naprawdę błyskotliwą karierę. Oczywiście w naszym małym indie, alternatywnym światku. Chłopaki na scenie po raz pierwszy pojawiły się na otrzęsinach swojej uczelni w 2002 roku. Później pierwsze demo wydał im rektor SGH. Potem już poszło łatwo – koncert przed The Car Is On Fire, na którym zauważył ich Piotrek Stelmach z radiowej Trójki i umieścił ich kawałek „3 days” na swojej składance „Trzymaj z nami, część 2”. Co było dalej? Występ na Offestiwalu, rok później na gdyńskim Open’erze, w międzyczasie użycie piosenki „Hey girl” w reklamie Ery, a teraz wreszcie jest ich debiutancki album „Take-off”, który ujrzał światło dzienne dzięki nakładowi Polskiego Radia.
Płyta w zasadzie jest kompilacją, na której zostały zebrane ich najlepsze kawałki z lat 2003-2007. Oczywiście wszystkie utwory zostały odświeżone, a ich hicior „Hey girl” słyszymy już w bodaj trzeciej wersji – i jak dla mnie najlepszej. Do tego jest kilka nowych piosenek, a sami autorzy mówią, że chcieli pokazać się z różnych muzycznych stron. Nie chcieli nagrywać wszystkich piosenek w stylu „Hey girl”, nie chcieli być kojarzeni tylko z takim brzmieniem. I dobrze.
Na longplay’u mamy więc trzynaście bardzo żywiołowych, rozbujanych, tanecznych, indie rockowych kompozycji, w których niezwykle wyraźne są wpływy indie popu oraz college rocka. A jeśli wskazywać zespoły, które mogą być fascynacjami dla Rentona, to powiedziałbym, że czasami można się tutaj doszukać brzmień podobnych do Franza Ferdinanda, The Strokes i w ogóle całej sceny amerykańskiego college rocka.
Przewrotna jest sama nazwa zespołu – o czym może warto było wspomnieć wcześniej. Została ona zaczerpnięta od nazwiska bohatera filmu Trainspotting – Marka Rentona. Jest to postać, która odrzuca wszystkie te wartości, jakie niesie za sobą klasa średnia. Jednak jak twierdzą chłopaki z zespołu, nie chodzi tutaj o jakiś bezmyślny bunt z ich strony, tylko o wyrażenie pewnej prowokacji, pójścia trochę pod prąd. Jak bowiem mówią, każdy z nich jest w pewnym stopniu konformistą, który lubi uroki konsumpcji, ale nie uzależnia się od nich, traktuje je z umiarem, nie są to rzeczy, które determinują ich życie.
Teksty? Można byłoby się posłużyć w tym miejscu słowami Alexa Turnera z Arcitc Monkeys, który powiedział, że o czym by nie śpiewali, to i tak w sumie chodzi o nawiązywanie oraz zrywanie kontaktów z dziewczynami. I nie przesadzając takie są teksty Renotna, ale jakoś to nie razi, podobnie zresztą jak u wspomnianych AM. Teksty odznaczają się jakąś fajną ironią, dystansem, licznymi odniesieniami do świata popkultury, choćby ten fragment: „who said red bull gives you wings / must have never tasted you”. A właśnie, cała płyta jest anglojęzyczna. Jednak zapisuję to zdecydowanie na plus, bo jakoś nie wyobrażam sobie takiego ciekawego brzmienia tego zespołu w naszym rodzimym języku.
Czyli co? Kupować? No jasne. Nawet się nie zastanawiajcie. To świetna płyta. Bardzo żywiołowa, energetyczna – no może poza cukierkowatym „Drifted” – która idealnie nadaje się na wiosnę.
A ich singla można posłuchać na przykład tutaj.

piątek, 9 maja 2008

Kolejne indie gwiazdy w Polsce!

Rok 2008 będzie wyjątkowo dobry dla miłośników ogólnie rozumianej muzyki indie. Podobnego wysypu wspaniałych zespołów, które odwiedzą nasz kraj już dawno nie mieliśmy. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że w końcu widać, że coś się u nas zaczyna dziać. Oczywiście, jak co roku, na wysokości zadania staje gdyński Open'er, który do grona tegorocznych gwiazd wczoraj oficjalnie dopisał brytyjskich Editors, którzy najczęściej pod względem brzmienia porównywani są do nowojorskiego Interpolu, który przypomnę również został zapraszony na tegoroczną edycję festiwalu. Poniżej na zachętę do dokładniejszego zapoznania się z twórczością Editors - jeśli ktoś jeszcze nie miał tej przyjemności - kawałek "An End Has A Start" z ich ostatniej płyty.



Ale to nie koniec dobrych wieści. Wczoraj w Programie Alternatywnym w radiowej Trójce po raz pierwszy usłyszałem o łódzkim festiwalu Pepsi Vena Music Festival, który odbędzie się w dniach od 2 do 5 października. Informacja została poparta niezwykle interesującą nowinką - przynajmniej jak dla mnie. Jedną z głównych gwiazd będzie The Klaxons, jedno z największych odkryć brytyjskiej sceny muzycznej ostatnich lat. Zespół charakteryzuje się bardzo ciekawym brzmieniem, które łączy w swej stylistyce rockowe fascynacje oraz elektroniczne wpływy. Zespół wypłynął na szersze przestrzenie po bardzo udanej wspólnej trasie koncertowej z gigantem brytyjskiej sceny - Franzem Ferdinandem. Miałem pewien problem, który kawałek z płyty Klaxons "Myths Of The Near Future" polecić w tym miejscu, a to z tego względu, że praktycznie wszystkie kawałki, które trafiły na ich longplay są po prostu doskonałe. Ostatecznie wybrałem Totem On The Timeline - obok "Golden skans" chyba mój ulubiony na płycie.



Jakby to powiedział Piotr Metz - Mind the gap.

niedziela, 4 maja 2008

Coldplay - "Violet Hill"!

Pierwszy singiel z nowej płyty brytyjskiego zespołu Coldplay, który powoli wyrasta nam na godnego następcę U2, bije wszelkie rekordy popularności. Ich utwór, który promuje nową płytę został zamieszczony na oficjalnej stronie, skąd można go oficjalnie i za darmo pobrać, w ciągu tylko pierwszych 24 godzin pobrano ponad 600 000 razy. Kawałek jest świetny, z ciekawym tekstem i bardzo fajnie zagranymi gitarowymi riffami, szczególnie solo na gitarze robi wrażenie, do tego dochodzi niezła praca perkusji. Wokal jak zwykle świetny, ale o takich oczywistościach w przypadku Coldplay'a po prostu nie wypada pisać. Ale czemu tu się dziwić, za produkcję płyty odpowiada ten sam pan, który również czuwa nad nowym albumem U2. Płyta "Viva La Vida" będzie na pewno godnym następcą poprzedniego albumu "X&Y", a lekkie powiewy hiszpańskich brzmień zdecydowanie wpłyną na uatrakcyjnienie albumu. Wymowna swoją drogą jest również okładka płyty, na której wykorzystano obraz Eugène Delacroix'a "Wolność wiodąca lud na barykady". Singiel za darmo do 6 maja można pobrać z oficjalnej strony, czyli stąd. A poniżej singiel do odsłuchania z YouTube'a:

sobota, 3 maja 2008

MGMT - Kids!

Control yourself
Take only what you need from it


Serdecznie chciałbym polecić dzisiaj piosenkę, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie jest to ich najbardziej znana piosenka - "Time To Pretend". MGMT urzekło mnie innym utworem, który jak dla mnie jest o wiele dojrzalszy, ciekawszy i po prostu lepszy niż główny singiel. Piosenka "Kids" jest absolutnie fantastyczna. Można jej słuchać wiele razy i nie ma się dość. Do tego dochodzi świetny tekst - bardzo wieloznaczny, który można rozumieć tak, jak ma się na to ochotę. Bardzo lubię taką dowolność. Generalnie jednak można powiedzieć, że w piosence zawarta jest pewna krytyka amerykańskiego stylu życia, w którym nie ma czasu na nic innego poza pogonią za sukcesem i pieniędzmi. Nie liczymy się z żadnymi konsekwencjami, a rzeczy, którymi się kierujemy są tak naprawdę nic nie znaczące.

We like to watch you laughing,
You pick the insects off plants
No time to think of consequences


I fragment, który naprawdę różnie można interpretować. Niszczenie środowiska? Podporządkowanie naszego życia instytucjom, które kierują naszym życiem, a przy tym nie pytają nas o zdanie? Żal za czymś utraconym? Pójście na łatwiznę wielu ludzi w trudnych sytuacjach?

The memories fade
Like looking through a fogged mirror
Decision to decisions are made
And not bought,
But I thought this wouldn’t hurt a lot.
I guess not


Zresztą posłuchajcie sami. Oceńcie i zinterpretujcie jak chcecie.

piątek, 2 maja 2008

Polish Indie Kids?

Przeczytałem ostatnio pewną wypowiedź wokalisty CKOD, w której pojawiły się dwie rzeczy, z którymi nie mogę się zgodzić. Dobrze, że Cool Kids of Death ma Kubę Wandachowicza, bo w przeciwnym razie bałbym się tego w jakim kierunku filozoficznym zmierzałby zespół, jaką tonację by przyjął. W wypowiedziach Wandachowicza można dostrzec trochę utopijności, ale niezwykle pozytywnej. Widać też u niego pewną wiarę w zmiany na lepsze. Ostrowski albo prowokuje, albo epatuje niepotrzebnym sceptycyzmem. Jeśli bowiem osoby takie jak on, bezpośrednio związane z muzyką nie będą widziały sensu w kupowaniu oryginalnych płyt, to na pewno sytuacja nie zmieni się na lepsze w naszym kraju. A nie o to przecież chodzi.
Natomiast zdecydowanie mogę się zgodzić z Wandachowiczem, który dostrzega potrzebę zrobienia czegoś, żeby zachęcić ludzi do kupowania oryginalnych płytek. Nie sieje defetyzmu i mówi o tym, że faktycznie coś się dzieje w naszej muzyce. Powstają składanki z niezależną muzyką, powstaje coraz więcej offowych zespołów, które niosą kaganek indie rewolucji w naszym kraju. Coraz więcej też polskich indie zespołów wydaje longplay'e. W tamtym roku mieliśmy głośną premierę Much z ich "Terroromansem", już w najbliższy poniedziałek mamy z kolei nie mniej głośną premierę debiutanckiej płyty zespołu Renton. A jeśli wszystko pójdzie dobrze, to dzięki inicjatywie pozytywnych zapaleńców z MegaTotal ukaże się płyta długogrająca kapitalnego zespołu, który jak dla mnie śmiało może być okrzyknięty polskim Placebo - ze względu na teksty i na barwę głosu wokalisty. Mowa oczywiście o zespole NeLL. Jakiś czas temu pojawiła się też płytka Lili Marlene. Niebawem chyba też powinno się coś zacząć dziać z debiutem płytowym sopockiej Saluminesi, która z kolei może być nazwana polskim Coldplay'em. Więc niech nikt mi tutaj nie chrzani, że nie rozwija się w Polsce kultura indie.
Kultura? Tak, kultura. Bo indie to nie tylko muzyka. To też pewien sposób życia, w którym ważne są takie rzeczy jak niezależność i bycie wolnym. To też pewien charakterystyczny sposób ubierania - wyrazisty, często pełen kontrastów, a chyba najbardziej popularnym elementem mogą być marynarki z różnymi znaczkami wpiętymi w klapę, ewentualnie czarne koszule, wąskie krawaty, białe pasy. W Polsce mamy do czynienia z kulturą indie. Może nie na taką skalę jak w innych krajach, ale coś się zaczyna dziać. Jak zwykle po prostu trochę opóźnieni jesteśmy.
Polish Indie Kids? Tak, uważam się, za indie dzieciaka. Może to trochę pretensjonalne, ale wolę taki pretensjonalizm niż jakąś sztucznie nadmuchaną poważność, którą ostatnio bardzo często mogę zaobserwować wśród niektórych ludzi z mojego otoczenia.


I na zakończenie utwór, ktróego po prostu grzechem byłoby nie zamieścić przy okazji takiego postu - The Killers "Indie Rock'n'Roll", podobnie jak ostatnio prezentowany utwór również z pierwszej płyty, na której tak pięknie grali i komu to przeszkadzało. Bowiem ich druga płyta poza kilkoma kawałkami nie robi na mniej już takiego wrażenia.